Hymn Prus Wschodnich
1.
Wszyscy mi mówią, że nie jesteś piękna, moja rodzinna ziemio,
nie masz wysokich, dumnych gór, nie strojnaś w winnic zieleń
W twoich przestworzach orzeł nie szybuje, palma nie składa pokłonów,
ale pradawnych czasów łza lśni czysto u twoich brzegów.
2.
I choć dla swego króla nie masz rud, purpur ni diamentów,
twoje serce najwierniej bije dla ojczyzny świętej.
Do boju dajesz rumaka, tony złota wartego i więcej,
i mężów silnych, o dłoniach krzepkich i do miecza chętnych.
3.
A kiedy marząc tak idę pośród jodeł mrocznych,
a górą dęby mocarne przepych roztaczają królewski,
I gdy na plażach Niemna słowików śpiew rozbrzmiewa
a nad dalekim piaskiem wydm sunie biała mewa,
4.
Wtedy nachodzi mnie radość niewypowiedziana,
Z piersi wyrywa się pieśń, wesoło strony trącam.
I chociaż nie masz dumnych gór i szata twoja skromna,
Moja rodzinna wschodniopruska ziemio, jakżeś ty piękna!
Ostpreußen. Prusy Wschodnie. Prusy. "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród", "niemiecki żywioł", "pruski militaryzm" - cytaty i stereotypy. Stosunki polsko-niemieckie obarczone są zaszłościami, tragedią II wojny światowej, ale nade wszystko stereotypami funkcjonującymi w zbiorowej pamięci i zbiorowym obrazie Polski/ Polaków i Niemiec/Niemców. Dla Polaków [ale co ciekawe także dla Francuzów] Prusak i Niemiec to prawie synonimy. W przypadku Polski to pozostałość pamięci rozbiorowej, czyli zaboru pruskiego. Dla Francuzów to wciąż żywa pamięć wojny francusko-pruskiej i upokarzającej klęski II Cesarstwa. Nawet nazizm z jego upodlającą ideologią, zwyrodniałymi hunwenbijnami i powszechną pogardą dla wartości, historii, tradycji i religii jest kojarzony z Prusami. I to pomimo, że powstał w Bawarii i że większość opozycji antyhitlerowskiej, szczególnie w szeregach armii, pochodziła właśnie z Prus.
Stereotyp to potworna trucizna zatruwająca bezwzględnie i do cna. A przecież przez prawie siedemset lat istniała w Europie granica, która nie zmieniła się choć o piędź ziemi - granica między Rzeczpospolitą a Cesarstwem Niemieckim. A równocześnie ekspansję terytorialną Prus można bez większych problemów porównać do ekspansji terytorialnej Rzeczypospolitej zajmującej choćby ziemie ruskie.
Jednak trudno przychodzi zrozumienie, że Prusy nie były Niemcami; że - praktycznie od początku swej historii - były zupełnie unikatowym zjawiskiem na europejskiej mapie, które porównać można tylko z... Rzeczpospolitą. Polonizacja polskich kresów dokonywała się przede wszystkim poprzez świadomy wybór - "Litwo ojczyzno ma..." to tylko jeden z niezliczonej liczby przykładów. Mniejszość polska - choć w niektórych miejscach, miejscowościach i wsiach większość - sięgała swym osadnictwem aż po granice "etniczne" państwa moskiewskiego. Podobnie było z ekspansją "żywiołu niemieckiego". Jest jednak pewna różnica, o której Polacy nie wiedzą, bądź nie chcą wiedzieć. Historycznie rzecz biorąc niemieckojęzyczna ludność zasiedlająca tereny Pomorza, Śląska, czy Wielkopolski tylko wracała na tereny kilkaset lat wcześniej "utracone" w wyniku wielkiej wędrówki ludów. Tereny dziś polskiego Pomorza, Śląska, Wielkopolski, a także Mazowsza i Małopolski - o czym mogą świadczyć choćby wykopaliska archeologiczne i niektóre nazwy - przez "żywioł słowiański" zajęte zostały dopiero w V i VI wieku. Wcześniej był to dom, "Heimat", ludów germańskich. Polskość zajmująca ziemie dzisiejszej Litwy, czy Białorusi wkraczała na tereny, na których jej wcześniej nie było. Ale to tylko zwykły zapis wypadków historii. Zwyczajnie "działo się" jak mawia młodzież.
Przez 250 lat - od połowy XV do schyłku XVII wieku - najpotężniejszym europejskim państwem była Rzeczpospolita Obojga Narodów. Wieloetniczne, wielokulturowe, wieloreligijne państwo w sercu Europy. Dla ludności żydowskiej "żydowski raj". Jednak wolność obywatelska wyrodzona w anarchię zabiła ideę. Dla Polaków jednym z zabójców - prócz Rosji i Austrii - były Prusy. A jednak to właśnie w Prusach, choć inaczej niż w Rzeczpospolitej szlacheckiej, udawało się realizować pewne uniwersalne idee nie niszcząc równocześnie państwa.
Nim Rzeczpospolita stała się najpotężniejszym europejskim państwem w Europie prym wiodła Rzesza. Pierwsza Rzesza. W pewnym sensie upadek Rzeczypospolitej stworzył warunki do niemieckiego odrodzenia i powstania II Rzeszy. W pewnym sensie - ponieważ Prusy, dotąd bardzo lokalne państewko, zaczęły nabierać siły i znaczenia, co wkrótce miało mieć dla niemieckiego odrodzenia zupełnie kapitalne znaczenie. Wreszcie idea zjednoczenia prawdziwie zjednoczonego [już] narodu mogła przestać być ideą i "stała się ciałem". Skłócone pseudopaństewka zostały scalone we w miarę jednorodną całość. I znów to Prusy stały się spiritus movens zmian, na które czekały pokolenia [już] Niemców.
I tu chichot historii. Dla wielu Prusaków rządy żelaznego - pruskiego - kanclerza Ottona von Bismarcka oznaczały koniec prawdziwych Prus pogrzebanych ostatecznie powstaniem II Rzeszy po zwycięskiej wojnie prusko-francuskiej 1870-1871 roku. Wielu nie chciało nowej Rzeszy argumentując, że oznaczać to będzie kres pruskości, która jest czymś innym niż niemieckość.
A jednak stereotyp funkcjonuje w najlepsze. I nie Niemcy i Niemiec, ale Prusy i Prusak są synonimem najgorszej niegodziwości i największej podłości. Nawet karaluch w kuchni to prusak…
A przecież można i trzeba inaczej. Można i trzeba mówić o państwie i tworzących je ludziach poprzez to co osiągnęli, do czego zmierzali i środkach, które wykorzystywali. Państwa i narody nie są moralne, albo niemoralne. Moralni i niemoralni są ludzie. I to ludzie tworzą moralny, albo niemoralny porządek rzeczy. Gdzie jak gdzie, ale właśnie w przypadku Prus i Prusaków w najmniejszym stopniu można mówić o niemoralności. Bo choć Prusakowi Bismarckowi "zawdzięczamy" ideę systemu emerytalnego, to - co by nie mówić - jest to jednak jedno z najmniejszych zmartwień współczesnego Europejczyka kształtowanego gorszymi pomysłami rodem z Francji, Włoch, czy Rosji [o ile w ogóle Rosja może być uważana za państwo europejskie].
Nie w Niemczech i nie w Prusach wymyślono chorą ideę państwa narodowego [ein Volk, ein Reich und ein…], nie w Niemczech i nie w Prusach stworzono obłąkany pomysł identyfikacji narodowo-religijnej [Polak-katolik, Anglik-anglikanin], i nie w Niemczech i nie w Prusach wymyślono zgubną ideę demokracji [czy pijak, czy profesor głos jest głos]. Ale za to w nowożytnych Prusach uwolniono - po raz pierwszy - Żydów-żydów z gett, to w pruskiej armii wypracowano zasadę, że zbrodniczego rozkazu nie należy i nie wolno wykonywać, to von Clausewitz pisał, że wojna jest kontynuacją polityki, ale innymi środkami, dodając, że wojna oznacza porażkę polityki, to w Prusach król sądził się z młynarzem a przegrawszy proces stwierdził: są jeszcze sędziowie w Prusach. To Prusy były pierwszym, nowożytnym, europejskim "państwem prawa".
Prusak to obelga. Prusak to hańba. Bycie Prusakiem oznacza naznaczenie najgorszym dziedzictwem cierpień i zbrodni. Stereotyp, który zabija pamięć i historię - zabija niwecząc myśl o przyszłości. A przecież "pruska historia nie jest bynajmniej definitywnie zakończona, ona nadal jest bliska". To bardzo ważne zdanie Rudolfa von Thaddena jest swoistym mottem tego projektu.
Zdarzyły się rzeczy dobre, zdarzyły się rzeczy złe. Dziś, ponad sześćdziesiąt lat po haniebnym i bezprawnym wymazaniu z mapy Europy państwa pruskiego, wciąż odżywają resentymenty. Antypolskie [albo za takie odbierane] hasła w kampaniach wyborczych w Niemczech, antyniemieckie [albo za takie odbierane] hasła w kampaniach w Polsce. A przecież wciąż stolica Prus znajduje się pod rosyjską okupacją, wciąż żyją ludzie pamiętający katastrofę wypędzeń [Niemcy, Polacy, Ukraińcy]… wciąż Prusy istnieją - w pamięci, opowiadaniach, książkach, w jeziorach, lasach, zamkach i domostwach. I zdjęciach. I metrykach.
"Odpoczynek wszystkim uśpionym i pokój wszystkim zmarłym". Tymi słowy Ernst Wiechert zakończył jedno z najważniejszych dzieł swego życia - "Dzieci Jerominów". Swoiste pożegnanie z Prusami. A ja pragnę dodać do tych słów tylko jedno, krótkie zdanie: pokój pamiętającym.
Siegersraum to moje Prusy. Moje wędrówki po historii. Moje spotkania z ludźmi. Czasem to trochę różnych przemyśleń niezbyt dokładnie uczesanych.
Paweł Sieger
Kiedyś ludzie dzielili się na rasy. Zasadniczo trzy, ale bywały między nimi - czyli rasami - i przejściówki, czyli mieszańce znane pod nazwą handlową kundel. Oczywiście, stwierdzenie, że gatunek homo sapiens recens dzieli się na rasy oraz kundle nie jest do przyjęcia we współczesnym i postępowym świecie - bo to rasizm. Dlatego zamiast mówić o rasie białej, żółtej, czy czarnej [oraz kundlach] mówimy np. o Afroamerykanach, Afroafrykanach, Euroamerykanach, Euroafrykanach, Afroeuropejczykach, czy Vietwarszawiakach.
Oczywiście, rasizm jest zły, wstrętny i passe, ale już się z niego, Bogu dzięki, wyleczyliśmy. Choć współcześni "my" z niego się wyleczyliśmy, to niestety był i na wieki ciążyć będzie na "nas", czyli Euroeuropejczykach oraz Euroamerykanach, a więc na potomkach. Dlatego teraz, świadomi potwornych zbrodni popełnionych przez naszych przodków oraz ogromu bólu i cierpienia, które sprowadzili nasze przodki i tyłki na Afroafrykanów, Hinduazjatów, oraz pingwiny staramy się odkupić przeszłe winy by - zupełnie przy okazji - zabezpieczyć białe. to znaczy euroeuropejskie tyłki przed zrobieniem nam przez rozżalonych potomków uciśnionych i wykorzystanych jakiegoś kęsim-kęsim. I, zupełnie przy okazji, manifestujemy humanitaryzm, miłość bliźniego oraz usuwamy przeterminowaną żywność z magazynów by zrobić miejsce dla innej żywności, która się przeterminuje. Kiedyś.
Niedawno odbył się kolejny i już nawet czwarty cyrk objazdowy znany pod nazwą Szczyt UE-Afryka. Informacja o tym niewątpliwie wiekopomnym wydarzeniu gdzieś tam się pojawiła a przy okazji, jako uzupełnienie, pojawiły się też inne dane statystyczne, z których najmniej istotna jest ta, że połowę z czterdziestu miliardów rocznej "pomocy rozwojowej" dla Afryki funduje zatroskana Unia Europejska. Czyli 20.000.000.000,00 eurosów funduje UE. W sumie niezbyt wiele, bo na jednego Zjednoczonego Europejczyka wypada raptem ciut ponad 3 eurosy miesięcznie, czyli niespełna 15 złociszy [a więc pół litra najtańszej wódki w jakimś dyskoncie, co oznacza, że statystyczny Zjednoczony Europejczyk funduje co miesiąc statystycznemu Afroafrykaninowi i Araboafrykaninowi pół litra czystej; niezmieszanej i niezmrożonej, bo info o transporcie lodu brak].
Zważywszy, że w bardzo niezamożnej Polsce zdarza się rozwojowywanie społeczne poprzez tworzenie przez lokalny i zatroskany Urząd Pracy jednego miejsca zarobkowego dla bezrobotnego za ponad 100.000,00 złotych [Urząd Pracy Wołomin], to są to bardzo niewielkie kwoty.
Oczywiście, do "UE-pomocy rozwojowej dla Afryki" należy dodać jeszcze inne działania pomocowe: "UE- i USA-pomoc medyczna", "UE- i USA-pomoc żywnościowa", "UE- i USA-pomoc architektoniczno-logistyczna" [czyli gdzie, jak i dla kogo założyć kolejny obóz dla uchodźców] oraz "UE- i USA-zaawansowane techniki pomocowe dla wspierania kontroli urodzeń i zgonów", czyli handel małymi i większym giwerami.
W przeciwieństwie do zatroskanych "UE- i USA-bladych twarzy" żółte i chińskie twarze nie są zatroskane i zamiast "humanitarnej pomocy" robią klasyczny deal bezprzymiotnikowy. I nie pieprzą o "prawach człowieka, których przestrzeganie jest warunkiem niezbędnym i koniecznym, bo inaczej zostanie wyrażone UE-zaniepokojenie a nawet UE-poważne zaniepokojenie". Biorą kontrakty na wydobywanie i zakopywanie, kupują i sprzedają urzędników i prezydentów, przywożą i wywożą sprzęt, produkty i coś-tam-coś-tam... New Chinese-World Order.
A czarni. przepraszam - afrykańsko-afrykańscy przedstawiciele gatunku człowieka współczesnego i rozumnego wciąż urządzają sobie rzezie, pogromy, zbiorowe gwałty i w bardzo dalekim odcinku przewodu pokarmowego mają "szczytne" zapisy Karty Narodów Zjednoczonych.
Obóz uchodźców Daadab - 400.000 ludzi, Dolo Ado, czyli kilkanaście podobnych obozów w południowo-wschodniej Etiopii i prawie pół miliona ludzi. Wymieniać dalej? Może jeszcze tylko tyle - ponad 12 milionów ludzi w Somalii, Kenii i Etiopii potrzebuje "pomocy humanitarnej".
A dlaczego tak się dzieje?
Inna statystyka:
Przez sto lat, od 1914 do 2014, czyli od wybuchu Wielkiej Wojny do niewybuchu krymskiej nie-wojny, liczba ludności Europy wzrosła o 50%. W tym samym czasie liczba ludności świata wzrosła z niespełna dwóch do siedmiu miliardów. Ludność Afryki wzrosła trzy- a może i czterokrotnie i dziś to miliard przedstawicieli szczytu drabiny jestestw. A średnia wieku Etiopczyka to całe 17,75 lat.
W tym miejscu czas na Prof. Wikipedię [dzieła zebrane, tom srylionowy]:
Jedna siódma ludności świata mieszka w Afryce, głównie wzdłuż północnego i zachodniego wybrzeża, a także wzdłuż żyznych dolin rzecznych. Chociaż ludzie przeważnie żyją w małych wioskach, coraz większa ich liczba migruje do miasteczek i metropolii w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. [.] W drugiej połowie XX wieku w większości państw afrykańskich nastąpiła eksplozja demograficzna. Dzięki znacznemu wydłużeniu długości życia i spadkowi śmiertelności wśród niemowląt nastąpił nagły wzrost liczby ludności. [.] Demografia państw afrykańskich jest w dużej mierze zdeterminowana przez trudne warunki życia, których główną przyczyną są wojny. W niektórych regionach występują okresowe klęski głodu.
Dżizusie Nazaretański - a skąd taki przyrost nagły się wziął i był? I te ciągłe klęski głodu?
Ze szczepionek się one wzięły - ten przyrost i ta permanentna klęska, z witaminowych pigułek wciskanych w malutkie murzyńskie mordki się wzięły, z dostaw darmowego, lekko przeterminowanego żarcia z duńskich, holenderskich, czy franolskich zapasów dotowanej UE-wieprzowiny się też wzięły, z owsa, pszenicy i koniczyny mrożonej w zalewie z liści kapusty. Oraz z minimalnej kultury prokreacyjnej też.
Bo kiedyś, nie tak wcale dawno temu, afroafrykańska kobieta rodziła siedem, dziewięć, czy dwanaście małych afroafrykańczyków, ale statystycznie to do kolejnego etapu reprodukcyjnego przechodziły niewiele ponad dwie sztuki, zupełnie jak kilkaset lat temu u Euroeuropejczyków. Dziś jednak wciąż afroafrykańska matka generuje pokaźną liczbę potomków, ale dzięki humanitarnemu wsparciu do następnych rozgrywek nie przechodzi dwójka, czy trójka, ale szóstka, czy czternastka. I się problem rozwija, a nawet to się ten problem namnaża.
A pól pod uprawę prosa i wypas bydła jakoś nie przybywa.
A teraz bez robienia sobie żartów:
Euroeuropejczycy rozmnażają się w tempie ujemnym, czyli w efekcie z pokolenia na pokolenie jest ich/ nas mniej - to wynik postępowej postępowości, świadczeń socjalnych, emerytur i jeszcze tryliona różnych rzeczy, ale - zasadniczo - dziecko jest dziecko, dziecko dzieckiem, a kasa na starość musi być. Kasa może być w postaci materialnej - dzieci, albo wirtualnej - konta i "gwarantowane świadczenia socjalne".
W czarnej Afryce wersja materialna ma przewagę nad wirtualną a także ciągle zdarzają się klęski [np. jakieś tam Tutsi-Hutu wyżynki, zawody strzeleckie w Kongu, czy Republice Środkowoafrykańskiej], z których największą jest humanitarny Europejczyk. Oraz lekarz bez granic.
Wiele państw tzw. Czarnej Afryki ma border wyznaczony jakby za jego przebieg odpowiadał koślawy umysłowo sadysta. To trochę tak jakby zamknąć w jednym baraku gości, którzy od pokoleń niewielką miłością bliźniego do siebie pałają [np. UPA, AK, NSZ, Werwolf i komunistyczna partyzantka sowiecka] i patrzeć co z tego wyniknie.
No i wynika. Wynika zapracowanie Szacownych Trybunałów zajmujących się rzeziami i etnicznymi czystkami, wynika konieczność wysyłania oddziałów Legii Cudzoziemskiej do jednego, drugiego i piętnastego pseudopaństewka, wynikają wstrząsające foto- i film-reportaże przejętych dziennikarzy, wynikają.
Wycofując się z Czarnego Lądu i pozostawiając sprawy w rękach miejscowych aktywistów stworzyliśmy piekło, w którym topione są miliardy. Ale, co ważniejsze, stworzyliśmy piekło, którego twarzą są zmęczone i zaropiałe oczy małego człowieka, dla którego nie ma przyszłości. I wszystko to w imię miłości bliźniego oraz z powodu wyrzutów sumienia.
AIDS, malaria, wirus ebola, waśnie plemienne, wojny religijne, Robert Mugabe i europejski humanitaryzm - nowych siedem plag. Afrykańskich. Bo i poprzednie też przecież miały miejsce na tym właśnie kontynencie.
Poza psychopatami, czy osobami z uszkodzonym ośrodkiem empatii, nikt przy zdrowych zmysłach nie pozostanie obojętny na taki widok, na widok wtulonego w matczyne ramię małego dziecka, którego puste i potwornie zmęczone oczy okupują legiony ohydnych much. Nie ma normalnego człowieka, który nie wzruszyłby się na widok leżącego na gołej ziemi kilkulatka z brzuchem rozdętym przez puchlinę głodową. Każdy uczciwy człowiek czuje się niekomfortowo, gdy widzi w serwisach informacyjnych materiały z obozów uchodźców, w których ludzie godzinami stoją w kolejkach do jedynej studni wydającej jakąś nieokreślonej barwy breję zamiast czystej wody. Nikt, każdy, wszyscy.
Jest nas siedem miliardów. Siedem miliardów przedstawicieli gatunku homo sapiens sapiens. Połowa tej naszej populacji głoduje, cierpi na brak wody, nie ma dostępu do zupełnie podstawowej opieki medycznej. Ale jesteśmy "sapiens".
Straszne!
I teraz - dla podkreślenia efektu - pojadę Nałkowską, choć kontekst nieco inny:
Człowiek człowiekowi zgotował ten los.
Biały człowiek czarnemu człowiekowi zgotował ten los. A wystarczy się nie wtrącać, zostawić sprawy ich własnemu biegowi, przestać "pomagać", bo ta "pomoc" wyjątkowo źle pomaga. Nie przeszkadzać i pozwolić ludziom robić to co chcą. Białym, żółtym, czarnym. I kundlom.
Daremne żal - próżny trud.
Bezsilne złorzeczenia!
[.]
Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą -
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.
Jak wytłumaczyć, że taka "humanitarna pomoc" oznacza ból, cierpienie i śmierć? Jak rozmawiać z przejętymi aktywistami spod sierpa i młotka, którzy wszystkim i za wszelką cenę chcą zrobić dobrze?
A miejsca na Ziemi jest dla zaledwie miliarda ludzi, jak niedawno ogłosił jakiś/ któryś watykański uniwersytet, czy inny instytut.
Każdy kto choć trochę zajmował się biologią ewolucyjną, albo oglądał "misyjne programy" Discovery, czy innego BBC, wie, że jak coś nieźle pieprznie w Ziemię wycinając dobrych 75, albo nawet i 120% gatunków, to potem zaczyna się ewolucyjne szaleństwo. I powstają rokujące ewolucyjnie potworki. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że w tym szaleństwie jest metoda, bo trzeba przetestować wytrzymałość materiału, możliwości, kierunki.
W Polskę pieprznęły różne kataklizmy [i prawie wszystkie na własne życzenie priwislanskiego ludu]: zabory, sanacja, II wojna światowa, państwo w nierozerwalnym sojuszu z przewodnią rolą partii oraz kolejne reformy edukacyjne.
W pustkę po skataklizmowanym DNA wkroczyło dna. Oraz litania i zawierzenie państwowej firmy łasce Opaczności Boskiej.
W efekcie taki Leśmian nie zasługuje na uhonorowanie [żyd, erotoman i twórca ksywki "Brzechwa", pod którą ukrywał się jakiś inny starozakonny], Salomon Morel [komendant obozu koncentracyjnego w Świętochłowicach] był żydem/ Żydem i komunistą a Czesław Gęborski [komendant obozu koncentracyjnego w Łambinowicach] już tylko komunistą, bo z pewnością nie był Polakiem, Uniwersytet Wrocławski ma od cholery noblistów, ale żadnego od siedemdziesięciu z górą lat i z nazwiskiem kończącym się na -ski [z resztą żaden polski uniwersytet nie ma sensownego noblisty], agent austro-węgierskiego wywiadu jest Twórcą Polskiej Państwowości, za "Cudem nad Wisłą" stała Matka Boska a nie generał Rozwadowski, najwybitniejszy Prezydent [wraz z Elitą Narodu] poległ pod Smoleńskiem [co jest dość ciekawym stwierdzeniem, bo wynika zeń, że prawie czterdziestomilionowy Naród miał niespełna stuosobową elitę oraz do elity nie zalicza się i obecny minister spraw rozbrojeniowych, i obecny Prezes Państwa, czyli Kim z Żoliborza], Telewizja Publiczna jest publiczna totalnie a "wolność osobista" wymaga uświadomienia i sporego samozaparcia. Szczególnie zaparcia.
Kim z Żoliborza
Lokalny Umiłowany Przywódca postanowił - w swej niezgłębionej mądrości, wyrozumiałości dla ludzkich niedoskonałości i trosce o rozwój polskiego ludu pracującego miast, wsi i Nowogrodzkiej - podzielić się swymi przemyśleniami na temat. Wielki Językoznawca i Ukochany Prawodawca wciąż dzieli się swymi przemyśleniami na temat, dlatego różne skurwysyny, które nie doceniają Miłości i Troski Umiłowanego Przywódcy przez jakiś czas będą miały używanie, ale już wkrótce i po kres dni będą miały potem przesrane.
Jedną z ostatnich myśli "na temat", jest myśl na temat wolności. W swych krótkich, prostych, ale przecież niesłychanie głębokich wypowiedziach Pierwszy, Jedyny i Wieczny Prezes Odrodzonej i Najjaśniejszej twórczo rozwinął myśl Hegla, Marksa i Engelsa dodając im narodowego blasku i chrześcijańskiego sznytu.
Pozwać Franoli za Louisa nr XIV, ksywka "Sonne"
Najważniejsze w tym kontekście jest stwierdzenie Prezesa Odrodzonej, że bez państwa nie ma wolności, jest tylko anarchia. A ponieważ "l'etat c'est moi" jak niegdyś proroczo rzekł o Przyszłym Umiłowanym Przywódcy pewien uzurpator do tytułu "Słońca", więc bez Umiłowanego Przywódcy nie ma mowy o wolności.
W szczegółach - według Szarego Prezesa i Szarego Posła - oznacza to tyle, że "strefę wolności może stworzyć wyłącznie państwo narodowe. Nie może być demokracji bez państwa narodowego" w związku z tym "Ludzie, którzy nie mają skłonności do jakichś gwałtownych zachowań, czy zgoła zachowań patologicznych, mogą się czuć w takim państwie ludźmi wolnymi, we wszystkich dziedzinach" - podsumował Wielki Wizjoner [jasnym jest również, że nienależący do Narodu na żadną wolność nie mają co liczyć; no, może litościwie pozwoli im się dokonać ich podłych dni w jakimś rezerwacie, czy obozie].
Kilka tygodni wcześniej, gdy z zadęciem ogłaszano uruchomienie kolejnego "sztandarowego programu", czyli Mieszkanie+, Umiłowany Przywódca podzielił się inną myślą wiekopomną. Otóż "mieszkanie własne, albo mieszkanie wynajęte, ale w sposób pewny i za niewielką cenę, to jest warunek normalnego życia, to jest coś co trzeba określić jako podstawowe prawo człowieka, to jest warunek założenia i dobrego funkcjonowania rodziny, przychodzenia na świat dzieci, to jest można powiedzieć warunek wolności".
Oczywiście, można by powiedzieć, że warunkiem przychodzenia dzieci na świat jest bzykanie a to może się dokonywać niekoniecznie w mieszkaniu, ale to podła złośliwość - wiadomo, że dobry obywatel bzyka się tylko odpowiedzialnie i tylko w mieszkaniu. Własnym, albo wynajętym za niedużą kaskę.
Ważniejsze są jednak konsekwencje przedstawionego przez Naczelnika Państwa związku wolności i mieszkania. Owóż, okaże się, że ponieważ bez "państwa" i mieszkania nie ma wolności, to "państwo" zadba, by wszyscy byli wolni aż do bólu. Spodziewać się więc można np. dokwaterowań.
Bo, zaprawdę powiadam Wam, czy dobrym, słusznym i sprawiedliwym jest by jakaś niedoceniająca starań Umiłowanego Przywódcy parka żyła sobie bez kościelnego ślubu w domu na dwustu, czy trzystu metrach, albo stupięćdziesięciometrowym apartamencie w dobrej dzielnicy - i nawet wychowująca jakiegoś jednego swojego rozkapryszonego bachora - znieczulona na los innych? Szczególnie, że obok zasiłkowa Matka-Polka wraz z niepracującym Ojcem-Polakiem wychowują na dwudziestu metrach lokalu socjalnego piątkę, czy siódemkę małych Polaków-Katolików? Rozkapryszeni antypaństwowcy anarchizują się totalnie a przyszłość Chrystusa Narodu cierpi niewolę?! Więc Władza uwolni przyszłościową rodzinę jak dobry car chłopów pańszczyźnianych i dokwateruje rozkapryszonym łajzom prawdziwych "bojownikom o wolność i demokrację". Gdzie są dobre Prawa, tam jest i Sprawiedliwość. A wszystko dzięki Wielkiemu Prawodawcy.
Najpierw, qrva, państwo, potem reszta. Jeśli się uda
"Najpierw państwo, później własność, bez której nie może być wolności jednostki, no i rynek. Czy rynek może istnieć bez państwa? Nie może istnieć bez państwa, państwo musi zagwarantować bezpieczeństwo ogólne, osobiste tych, którzy funkcjonują na rynku, bezpieczeństwo obrotu. Musi powołać także różnego rodzaju instytucje, które funkcjonują na rynku, w związku z rynkiem, no i przede wszystkim pieniądz" - rzekł Wielki Legislator w trakcie wykładu na najlepszej w Galaktyce uczelni. Czyli w Toruniu.
Oczywiście, zaraz się jakiś sukinsyn przypieprzy, że przecież każdy kto choć trochę uważał na lekcjach historii w ośmioletniej podstawówce, powie, że były takie czasy, gdy ludziska uskuteczniali handele a o czymś takim jak państwo nie słyszeli - ale to ujadanie kundli, bo Prezes Państwa wie lepiej. A poza tym bohaterem wolnościowego zrywu znanego pod nazwą "Solidarność" był poległy [a może nawet zamordowany] pod Smoleńskiem Lech I Żoliborski, któremu apel przy każdej okazji się należy [choć z tym akurat Apel może się nie zgodzić].
Problem damskich gaci, czyli reform
Problem w tym, że różne reformy przeważnie okazują się wielostopniowe [NadRedNacz Urban coś wie na ten temat - np. "drugi etap reformy" jaruzelskiej, którego to etapu jakoś nie przewidywano, gdy samą reformę ogłaszano.], co oznacza, że gdy już się zacznie owo "państwo" reformować, to może się okazać, że brakuje czasu, miejsca oraz Woli, Ochoty i Żoliborza by zająć się własnością, wolnością i rynkiem. Bo trwa zażarty bój o stworzenie państwa narodowego.
W efekcie pozostaniemy w permanentnym stanie permanentnego reformowania państwa. Totalnie permanentnie totalnego.
Podobieństwo do stalinowskiego stwierdzenia, że wraz z postępem rewolucji walka klasowa i opór przeciwników się zwiększa jest całkowite i oczywiste.
Po owocach ich poznacie.
Może się więc okazać, że wszyscy będą wkrótce odpowiednio "wolni" - czy tego chcą, czy nie - i idąc ramię w ramię w pochodzie ku czci zaśpiewają [o sobie i o sąsiedzie]:
Stare miał spodnie, starą koszulę, w dziurawych kamaszach szedł. A potem zdechł.
Albo będą w stanie dochodzenia do wolności, bo przecież:
Nie chodzi o to by złapać króliczka, ale by gonić go.
I niech każda łajza wreszcie sobie uświadomi, że słusznie prawi Wieczny Przywódca, że by być wolnym prawdziwie należy sobie uświadomić konieczności. Różne.
W ten oto sposób koło dziejów obraca się o 360 stopni [albo 400 gradusów] i wkrótce będziemy mogli z uśmiechem na ustach odliczać dni i godziny by uroczyście przywitać kolejną okrągłą rocznicę ogłoszenia
Manifestu komunistycznego
z niewielkimi katolicko-narodowymi poprawkami, co Ministerstwo Ogłupiania Narodowego zawrze w oficjalnym podręczniku do kształtowania przygłupów, czyli "zdrowego jądra narodu".
Amen.
Dla zwolenników społeczeństwa prawa prywatnego, czyli konserwatywnych libertarian zwanych czasami anarchokapitalistami, tzw. "państwo" to organizacja przestępcza o charakterze zbrojnym, które należy zniszczyć. Dlatego - "zasadniczo" - kibicują oni wszelkim działaniom, które przybliżają, bądź uprawdopodabniają realizację takiego scenariusza. Niestety, większość ludu jest przekonana, że tzw. "państwo" musi istnieć a nawet więcej - "państwo" musi istnieć i zajmować się właściwie wszystkim: troszczyć się, zapewniać, zabezpieczać, wyrównywać, stymulować. Chore, bo jeśli już tzw. "państwo" musi istnieć, to jego rola ma się sprowadzać do jednego: zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego a nade wszystko dbanie, by nikt nikomu [włącznie z tzw. "państwem] w życie się nie wpieprzał. Jeśli już musi istnieć, to niech "państwo" służy obywatelowi, a nie obywatel państwu.
Narodowo-socjalistyczna Partia Polskich Reformatorów Bezkompromisowych jest na najlepszej drodze osiągnięcia owego błogosławionego stanu, w którym tzw. "państwo" przestanie istnieć. Niestety, nie możemy się z tego faktu cieszyć, ponieważ problem w tym, że wspomniana wyżej "partia" nie zamierza się zatrzymać, gdy uda się już państwo rozmontować, ale kolektywnie, bezkompromisowo, z bezprzykładną odwagą ma zamiar rozpocząć na gruzach starego budowę nowego, wspaniałego świata. A to co będzie powstawało, to urzeczywistnienie wspaniałych wizji Najdroższego i Umiłowanego Przywódcy. Powstanie więc odmiana organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, ale tym razem w oparciu o wizje. Dla człowieka przywiązanego do raczej racjonalnego podejścia do otaczającej rzeczywistości, fakt, że powstanie coś w oparciu o "odlot" nie jest najciekawszą perspektywą, choć niewątpliwie będzie ciekawie. Pamiętajmy - chińskie powiedzenie "obyś żył w ciekawych czasach" to przekleństwo a nie życzenie dobrej zabawy.
Wiele osób - szczególnie z lewej, albo współcześnieeuropejskiej strony sceny polityczno-komentatorskiej - obrusza się na "bezprzykładne łamanie prawa" w wykonaniu zwartych zagonów pisowskich sprawnie wykonujących polecenia Naczelnika Państwa. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się temu, co wyczynia ekipa "dobrej zmiany", to okaże się, że nie jest to nic nowego. Różnica sprowadza się do metod - poprzednicy działali raczej w białych rękawiczkach, PiS zaś z kastetem i bejzbolem.
Straszna zbrodnia, której dopuścił się PiS niszcząc powagę i niezależność Trybunału Konstytucyjnego, nie jest żadną zbrodnią, bo o powadze i niezależności onego "ciała", żeby nie powiedzieć, że "organu", od dawna nie można mówić. Warto przypomnieć wystąpienie niezłomnego byłego Prezesa TK, Rzeplińskiego Andrzeja, profesora, który w mowie do prawników raczył podzielić się pewną wiekopomną myślą [cytat z pamięci]: w swoich orzeczeniach TK musi się kierować nie tylko literą prawa, ale również stanem finansów państwa. Potem TK orzekł w sprawie OFE. Poważnie i niezależnie. Poważnie i niezależnie po poważnych konsultacjach niezłomnego Prezesa z jeszcze poważniejszym i bardziej niezależnym prezesem rady ministrów, dziś na uchodźctwie zarobkowym.
Oczywistym jest [dla mnie, ale nie tylko nie tylko dla mnie], że Trybunał Konstytucyjny pasuje do normalnego "porządku prawnego" jak do wykonywania usługowego zawodu kurwie ewangelia.
Po co mnożyć byty, skoro wystarczy Sąd Najwyższy? Jednak sprawującym władzę takie coś jak TK jest potrzebne - dzięki temu największy geszeft można przeprowadzić, największy szwindel może uzyskać dziewiczą błonę, każde kurestwo można wynieść na ołtarze, wszystko może dostać pieczątkę "przydatne do spożycia". Przy okazji - zupełnie nie dziwi mnie kariera pewnej kobiety, która obecnie pobiera wynagrodzenie Prezesa TK. W końcu: jak dobra zmiana, to dobra zmiana, więc koniec ze ściemnianiem, kobieta służy do tego, do czego służy.
Dopóki Najjaśniejsza i Odrodzona będzie [art. 2 tzw. konstytucji] "demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", to o rządach Prawa można zapomnieć a Sprawiedliwość nie zstąpi na tę ziemię by ją odnowić. Nieistotne, czy Umiłowany Przywódca jest genialnym strategiem, czy też różne rzeczy mu się udają, bo Wszechmocny Bóg na Wysokościach ma wyjątkowo czarne i pokręcone poczucie humoru. Ważne, że się udaje a ojczyznę, którą ciemnemu ludowi Pan raczył w swej dowcipności wrócić, szambo pochłania w coraz szybszym tempie.
Średnio interesuje mnie reforma edukacji, bo z zasady jedyna reforma, której bym przyklasnął, to taka, która spowodowałaby, że tzw. "państwo" odpieprzy się od edukacji. W najnowszej odsłonie opery mydlanej pt. "reformujemy edukację" chodzi nie o to by cokolwiek zreformować, ale by rozłożyć na łopatki samorządy, które nie mają szans wykonania planu założonego w Ministerstwie Ogłupiania Publicznego. A gdy samorządy przejadą się finansowo na reformie, to wynik samorządowych wyborów może dodać "dobrej zmianie" sporo władzy nad lokalnymi społecznościami. Mieszkańcy nie dostaną nowych chodników, nie będą mieli naprawianych ulic, utkną inwestycje w infrastrukturę, nie powstaną kolejne baseny, kręgielnie i tarcze do rzutków. I się lud pracowity wkurzy na włodarzy. I nie skuma lud pracowity [chyba, że akurat bezrobotny] - bo zasadniczo mało kuma - że dziury w kasie nie wynikają z gównianego zarządzania [bo niby co się nagle zmieniło?], ale z konieczności nagłego wyskoczenia z milionów na realizację kolejnego "sztandarowego programu".
Od czasu do czasu pojawiają się jednak zabawne informacje, jak np. ta, że lokator Pałacu Namiestnikowskiego przebudził się i wybija się na niepodległość, ponieważ postanowił skierować do TK ustawę o zgromadzeniach. Trzeba PiS-owskim specom od rozrywki przyznać, że ową szopką przykryli telewizyjno-publiczną szopkę Marcina Wolskiego. Prezydent wybija się na niepodległość. Muppet Show. Z lokatora Pałacu Namiestnikowskiego jest taki Prezydent jak z pingwina szybowiec.
Lokator Pałacu Namiestnikowskiego skierował sprawę do TK by można było powiedzieć, że nie podpisuje wszystkiego jak leci, włącznie z kotem Prezesa, którego dostał do potrzymania, zaś TK dostanie polecenie uznania czegoś za niekonstytucyjne, więc będzie można mówić, że też jest niezależny a "totalna opozycja" histeryzowała. A do Naczelnego Wodza znów przyjdzie św. Mikołaj z hojnymi prezentami, znów słupki poparcia skoczą, bo jeden z drugim gdzieś poleci, coś podpisze, walnie gafę, czy też nie zatrybi, że to nie gra w szachy, ale w durnia.
Wszystko to, co dzieje się w priwislanskim kraju, można opisać jako wojnę gangów, walkę "Pruszkowa" z "Wołominem" o wpływy, z rezydenturą rosyjskiej mafii w tle. Nie ma to nic wspólnego z [oczywiście heroiczną] walką o obronę demokracji, dostęp do informacji, czy działaniami na rzecz racji stanu. Zwyczajnie - kolejna odsłona walki o władzę i dostęp do koryta.
A 0% VAT w obrocie krajowym wciąż jest i na vat-owych różnicach kursowych między 23% a 0% można trzepać kaskę jak złoto, bo lud zajmie się jakimś nieistotnym duperelem.
Podobno 8 maja 1945 nie tylko skapitulowała III Rzesza, ale do przeszłości przeszła ideologia narodowo-socjalistyczna.
Wydaje się jednak, że prawda wcale nie jest tak prosta i przyjemna. Więcej - jest całkowicie odwrotnie. Oczywiście, III Rzesza skapitulowała 8 maja 1945, ale ideologia nazistowska wcale nie odeszła w przeszłość i ma się całkiem dobrze. I na pewną ironię zakrawa fakt, że najlepiej ma się nie w Niemczech, ale poza nimi.
I tak jak idee Lenina, choć niewątpliwie już dość martwego, są żywe, tak i narodowy socjalizm wciąż jest atrakcyjny. Zresztą wielkich różnic między tymi dwoma "systemami" nie były i nie są zbyt duże - sam autor wielce popularnego w swoim czasie dziełka pod znamiennym tytułem "Mein Kampf", raczył stwierdzić, że "bolszewizm i narodowy socjalizm więcej łączy niż dzieli".
Za chwilę minie sto lat od wybuchu listopadowej rewolucji październikowej i bardzo niewiele mniej od rewolucji faszystowskiej i nazistowskiej. A mimo całe dwudziestowieczne doświadczenie z lewicowymi i lewackimi ideologiami państwowymi, wciąż nie tylko znajdują one wyznawców, ale wręcz wyznaczają główny nurt - czyli tzw. mainstream. Od Białego Domu, przez Brukselę, Kreml, po okolice Zakazanego Miasta. I wszędzie, w każdym innym kierunku w bok: Ameryka Łacińska, Afryka, Azja. I oczywiście cała Europa.
Również na polskiej scenie politycznej istnieją partie, których program - świadomie, bądź nie - niewiele, albo zgoła niczym się nie różni do idei, które zakompleksiony Austriak, niedorobiony i niedoceniony malarz pocztówkowy a przy okazji sfrustrowany policyjny donosiciel, głosił przy litrowym kuflu w monachijskiej knajpie.
Odrobina historycznego wstępu:
Facet z dracznym wąsikiem przebiera z niecierpliwością dolnymi kończynami - przyjdą, zapełnią salę, dołączą się? Kilka miesięcy wcześniej został jako policyjny konfident wkręcony w struktury "prawicowej" i "antykomunistycznej" partyjki. Już nie cierpiał głodu - Bawaria płaciła może marnie, ale jednak płaciła. Dla wojennego weterana bez wykształcenia i zawodu mieć kilka marek a nie mieć, to poważny dylemat. Lepiej mieć. Zupełnie niechcący i przez przypadek okazuje się, że liderzy partyjki leją miód na serce donosiciela, który wśród tej zakompleksionej zbieraniny doskonale i totalnie się odnajduje. Nie minie kilka miesięcy a donosiciel przerodzi się w charyzmatycznego przywódcę [na Wodza, czyli Führera przyjdzie jeszcze czas], wąsik pozostanie bez zmian, krzykliwy tembr głosu też. Gacie i koszula będą się za to zmieniać w zależności od okoliczności. Ale najważniejsza będzie wierność idei Wielkich Niemiec, przekonanie o nożu wbitym w plecy, powszechnym spisku oraz niedocenianej wyjątkowości i dziejowej misji.
W efekcie frustrat stanie na czele narodu a potem ktoś ucierpi. I to bardzo.
Trochę trwało by naród się wyleczył - niestety, pół Europy i trochę przybudówek poszło z dymem, tysiące podręczników zostało napisanych by wyjaśnić "fenomen" i dziś niby wszystko jest już jasne, ale okazuje się, że jednak nie bardzo.
Cały program Narodowo-Socjalistycznej Partii Niemieckich Robotników - ogłoszony w Monachium 24 lutego 1920 roku - liczy sobie raptem dwadzieścia pięć artykułów na dwóch stronach [nie to co dzisiejsze programy polityczne mające po stron sto, czy dwieście], z czego pierwsze trzy artykuły dotyczą: zjednoczenia wszystkich Niemców, odrzucenia powojennych traktatów pokojowych i przyznania Niemcom kolonii, bo jest jakiś problem gospodarczy do rozwiązania.
Potem w programie robi się tylko ciekawiej:
- Prawo wyborcze oraz całe prawodawstwo ma przysługiwać wyłącznie obywatelom państwa. Dlatego żądamy, aby wszystkie urzędowe nominacje - obojętnie jakiego szczebla - w Rzeszy, w państwie czy małych miejscowościach przyznawano tylko obywatelom państwa. Sprzeciwiamy się korupcyjnym obyczajom obowiązującym w parlamencie przy obsadzaniu stanowisk [art. 6]
- Żądamy, aby państwo uznało za swój podstawowy obowiązek ożywienie przemysłu i poprawę warunków życia obywateli państwa. [art. 7]
- Najważniejszą powinnością każdego obywatela państwa powinna być praca umysłowa lub fizyczna. Zakres działania jednostki nie może kolidować z interesami większości, ale powinien się mieścić w ramach społecznych i służyć ogółowi. [art. 10]
- Niehonorowania dochodów nie osiągniętych przez pracę. [art. 11]
- Żądamy wszechstronnego zabezpieczenia socjalnego dla ludzi w wieku emerytalnym. [art. 15]
- Żądamy stworzenia i utrzymania zdrowej średniej klasy [art. 16]
- Żądamy stosowania bezwzględnych środków prawnych wobec tych, których działalność jest sprzeczna z interesem społecznym. [art. 17]
- W celu stworzenia każdemu zdolnemu i przedsiębiorczemu Niemcowi możliwości dalszego kształcenia się i osiągania dzięki temu postępu - państwo musi dokonać gruntownej przebudowy narodowego systemu edukacyjnego. [.] Żądamy, aby państwo dbało o utalentowane dzieci ubogich rodziców, bez względu na ich kategorię społeczną czy zawód. Państwo jest obowiązane kształcić je na swój koszt. [art. 18]
- Państwo musi troszczyć się o podniesienie poziomu zdrowia narodu przez objęcie opieką matki i dziecka, zakazanie pracy dzieci, wzrost sprawności fizycznej ustanawiając w szkołach z mocy prawa obowiązek ćwiczeń gimnastycznych i uprawiania sportu, a także przez udzielenie szerokiego poparcia klubom zajmującym się rozwojem fizycznym młodzieży. [art. 21]
- Żądamy podjęcia środków prawnych przeciwko świadomym kłamstwom i oszczerstwom politycznym i propagowaniu ich przez prasę [art. 23]
- Żądamy wolności dla wszystkich wyznań religijnych; jej granice stanowić będą bezpieczeństwo państwa oraz wystąpienia naruszające poczucie moralności narodu niemieckiego. Partia, jako taka, popiera chrześcijaństwo, ale nie wiąże się w kwestii wiary z żadną religią. Zwalcza w nas i poza nami żydowskiego materialistycznego ducha i jest przekonana, że nasz naród może czerpać siłę tylko z zasady:
Interes ogółu ponad własnym
Zaręczam, że jeśli ktoś sądzi, że w pominiętych punktach programu NSDAP znajdzie się coś o gazowaniu Żydów, wsadzaniu homoseksualistów do obozów, czy mordowaniu przeciwników politycznych, to jest w błędzie. Jest to czystej wody, bardzo klarowny i spójny, niezwykle krótki program społeczno-gospodarczy opisujący relację państwo-obywatel, wzajemne zależności, prawa i obowiązki. A najważniejszą zasadą - i to trzeba podkreślić ze dwa, albo nawet i pięć razy - jest "interes ogółu ponad własnym".
W efekcie otrzymujemy: naród wszystkim, jednostka niczym. Oczywiście, jest to dość ciekawa matematyka, w której suma milionów zer daje nieskończoność, ale nie będziemy się czepiać. Na razie.
Nieco wyblakła gwiazda polskiego establishmentu politycznego, Janusz Palikot, postanowił się podzielić swymi przemyśleniami [jak na filozofa przystało], dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że "PiS jest partią lewicową, jeśli chodzi o program społeczny, jest powiązany z nacjonalizmem, antysystemowością - w konsekwencji to daje narodowy socjalizm".
Przemyślenie może i nawet ciekawe, gdyby nie fakt, że raczej mało odkrywcze a przede wszystkim niebyt precyzyjne, bo taką uwagą można by opisać nie tylko PiS.
Gdyby w miejsce słowa "Rzesza" z programu NSDAP wpisać "Polska", to program Adolfa sprzed 95 lat znalazłby uznanie w wielu środowiskach politycznych. Więcej - imię tych, którzy pełnymi garściami czerpią ze spuścizny Hitlera i Rosenberga jest legion. A dokładnie to jakieś 78, albo 93% istniejących partii i partyjek.
Oto dowód:
Przywrócenie Państwu Polskiemu należnej Mu roli - opiekuna i gwaranta bezpieczeństwa Narodu Polskiego m.in. w gospodarce narodowej - tak, aby Państwo Polskie aktywnie oraz skutecznie było w stanie: przeciwdziałać szkodliwym aspektom i procesom kapitalizmu rynkowego w kraju; stwarzać i stale ochraniać podstawy stabilnej gospodarki narodowej, w której mogłyby bez przeszkód funkcjonować, w szczególności polskie, przedsiębiorstwa państwowe, społeczne, komunalne oraz prywatne. oraz Kształtowaniem pokoleń Polaków w duchu dumy z przynależności narodowej, szacunku dla Narodu, historii swych przodków. Pokazywaniem prawdy o naszej przeszłości, a nie dostosowywaniem jej do bieżących potrzeb dla szerzycieli antypolonizmu we wszelkich postaciach. Używaniem w tym celu mediów, szkół, rodzin, świątyń, nauczycieli i działaczy społecznych. Doprowadzenie do uchwalenia ustawy o karalności za antypolonizm, szkalowanie Polski i Polaków. Jest tego więcej w programie Polskiej Partii Narodowej. Podobnie w programie Ruchu Narodowego:
Rodzina jest fundamentem życia wspólnotowego. [.] Zaproponujemy rozwiązania poprawiające warunki życia rodzin, by umożliwić rozwój demograficzny narodu. Ruch Narodowy będzie stać na straży autonomii rodziny i przeciwstawi się próbom ingerencji urzędniczej w życie rodzinne. oraz Dzieci i młodzież mają prawo do patriotycznego wychowania w szkołach, do wykształcenia formującego umysły w klasycznym duchu. Następnie Silne państwo samodzielnie kształtuje swoją politykę gospodarczą. a także Osią myślenia politycznego jest dla nas idea narodu, rozumianego jako kulturowa wspólnota pokoleń - przeszłych, obecnych i przyszłych. Tak pojmowany naród jest jedynym prawowitym gospodarzem w swoim państwie. Dlatego będziemy walczyć o Polskę dla Polaków - dumną, silną, dostatnią i bezpieczną.
Spośród planktonowych pomysłów politycznych można jeszcze wymienić np. sieroty po Samoobronie, w których programie znajdziemy wszystko co niezbędne by mówić o tej partii: narodowi socjaliści.
- A jakie mają być programy polityczne, skoro sama konstytucja jest nazistowska? - To nie ja, to prawnik i ekspert znanego Instytutu.
Jednak według prof. Marka Chmaja [konstytucjonalista] takie stwierdzenie to nadużycie a poza tym propagowanie idei nazistowskich - a także komunistycznych, czy szerzej totalitarnych - jest przecież surowo zabronione [Konstytucja, art. 13].
Może i jest surowo zabronione, ale obecne. I to powszechnie. Bo np. w takim mainstreamie politycznym sprawa wygląda następująco:
- Ci, którzy "żywią y bronią", czyli "PeeZeL": Jesteśmy rdzennie polskim ruchem politycznym [.], Naszym celem jest rozwój silnego, niepodległego, demokratycznego i wolnego państwa. Państwa, które stwarza warunki do godnego życia obywateli i wszechstronnego rozwoju człowieka. [.] PSL [.] ze szczególną uwagą odnosi się do sytuacji krajowych podmiotów gospodarczych, [.] Równocześnie przedmiotem szczególnej troski państwa muszą być cywilizacyjne i kulturalne warunki życia mieszkańców wsi i małych miast. Likwidować musimy różnorakie bariery awansu. Wysoki poziom publicznego szkolnictwa, rozwinięta sieć instytucji kulturalnych - to szansa na równomierny rozwój kraju. [.] nie wszystkie dziedziny życia społeczno-gospodarczego można organizować wedle reguł gospodarki rynkowej. Nie wszystkie one powinny być sprywatyzowane. Potrzebny jest też sektor państwowy w kluczowych gałęziach gospodarki, profesjonalnie zarządzany i efektywnie działający. Potrzebna jest także solidarność społeczna [.] doskonalenie instytucjonalnej obsługi rynku pracy; wprowadzenie systemu zachęt wspomagających aktywność zawodową pracowników, [.] rozwój instytucji ułatwiających zwiększenie aktywności społeczeństwa obywatelskiego, wspierającego rozwój przedsiębiorczości i rozwój dialogu społecznego [.] Dlatego priorytetem dla ludowców jest przede wszystkim poprawa materialnych warunków życia Polaków.
- Platforma Obywatelska przeszła długą drogę od liberalizmu do socjal-demokracji narodowej. Cały program to rozwlekłe zaklinanie rzeczywistości: zapewnimy, wspomożemy, zbudujemy, zrealizujemy, wzmocnimy, będziemy rozwijać, będziemy wspierać, będziemy zwiększać, zwiększymy zainteresowanie, państwo musi skuteczniej wykorzystywać niemałe środki, polityka kulturalna państwa powinna wzmacniać kapitał społeczny, etc. A wszystko w otoczce: wspólnymi siłami budujemy i modernizujemy nasz kraj, albo Aktywna polityka na rzecz rodziny - dzieci, osób młodych, małżeństw, seniorów - to inwestycja w przyszłość i element zaawansowanej wspólnoty narodowej, czy Mądra polityka rodzinna musi być więc polityką solidarności pokoleń. Musi być nastawiona na eliminowanie deficytów, wsparcie osób w sytuacjach kryzysowych, poprawę sytuacji demograficznej, ale jej priorytetem musi być także wzrost zatrudnienia. Oczywiście, bez odmienianych przez wszystkie przypadki "Polaków" w programie PO nie obejdzie się. Jakby nie patrzeć to idea jest prosta: państwo musi obywatelowi robić dobrze a wspólnota [Polaków] jest najważniejsza.
Prawo i Sprawiedliwość od początku jest konsekwentne:
Prawo i Sprawiedliwość zmierza do osiągnięcia poprzez udział w życiu publicznym następujących celów:
1) umocnienia niepodległego bytu Rzeczypospolitej Polskiej i międzynarodowej pozycji Naszego Kraju, [a co z Traktatem Lizbońskim?];
2) umocnienia siły i bezpieczeństwa Państwa Polskiego, a w szczególności jego zdolności do podejmowania wielkich przedsięwzięć inwestycyjnych i społecznych w interesie Obywateli i Narodu,
3) umocnienia demokracji, praworządności i wolności obywatelskich,
4) szerzenia postaw patriotycznych oraz wzmacniania solidarności społecznej i narodowej Polaków,
5) umacniania roli rodziny, jako podstawowej komórki społecznej i wspieranie jej życzliwą polityką państwa,
6) szybkiego rozwoju gospodarczego Polski i działań, które pozwolą na zwiększenie uczestnictwa obywateli w korzystaniu z jego owoców, w szczególności zmniejszenia i eliminacji różnic między miastem a wsią i między różnymi regionami Polski,
7) rozwoju kultury, nauki i powszechnego dostępu do oświaty wszystkich szczebli,
8) zniesienia wszelkich barier ograniczających możliwości awansu społecznego i wszechstronnej aktywności zawodowej, kulturalnej oraz naukowej Polaków.
Nic dodać, nic ująć, czyli sejmowy filozof miał, niestety, rację. Dalej w swej ocenie idzie Janusz Korwin-Mikke, który twierdzi, że w programach każdej partii są elementy narodowo-socjalistyczne.
Co jest istotą programu narodowo-socjalistycznego? Kilka bardzo prostych i jeszcze bardziej chwytliwych haseł:
- ktoś nas [nas, czyli naród] wykorzystuje i tego kogoś należy: a. nazwać, b. wskazać, c. napiętnować, d. uniemożliwić działanie - to element, który nie we wszystkich programach jest obecny;
- my, naród, jesteśmy jednością;
- każdy kto do narodu przynależy ma obowiązek działać na jego rzecz i korzyść; ci, którzy do "narodu" nie przynależą mają wybór - morda w kubeł, albo wypad;
- naród ma dbać o swoich członków;
- "państwo" [co to jest państwo?] jest strukturą polityczną i prawną dzięki której naród realizuje swoje cele;
- "państwo" tworzy warunki by istotne dla narodu cele były realizowane;
- "państwo" dba by wszyscy się temu podporządkowali;
- "państwo" dba o rozwój, zabezpiecza, troszczy się, wspiera;
- "państwo" monitoruje przestrzeń relacji międzyludzkich pod kątem ich poprawności politycznej;
- "państwo" sprawuje nadzór nad gospodarką;
- "państwo" sprawuje nadzór nad edukacją;
- "państwo" sprawuje opiekę;
Oczywiście jest to państwo "narodowe", w którym realizowane są zasady "sprawiedliwości społecznej" [prawie sto lat temu nazywało się to trochę inaczej].
Oczywiście, stopień unarodowsocjalistycznienia polskich partii jest różny, ale jest.
Problemem nie jest to, że w programach partii występują elementy narodowo-socjalistyczne, ale to, że ludzie właśnie tego oczekują. Oczekują by się nimi "państwo" zajmowało oraz by za nich rozwiązywało problemy [edukacja, praca, ubezpieczenia, etc.]. Oczywiście, w tym wszystkim najważniejsza jest wspólnota, której jednostka musi się podporządkować, bo Interes ogółu ponad własnym.
Można powiedzieć, że choć czasy się zmieniły, to popularność idei narodowo-socjalistycznych wcale nie zmalała. Wręcz przeciwnie. Oczywiście, rację ma prof. Marek Chmaj, że programy polityczne maja to do siebie, iż się zmieniają, czego najlepszym dowodem jest właśnie ewolucja programu NSDAP. Nie twierdzę, że programy polskich partii narodowo-socjalistycznych przejdą podobną drogę, ale warto wiedzieć, czym co jest w rzeczywistości.
Paweł Sieger
Udzieliłem wywiadu i zrobił się dym. Pewnie - gdyby nie toruński matołek, histeryczna notka Polskiej Agencji Prasowej i intelektualna lub moralna mizeria pewnego pana z radia - sprawy by nie było. Ale jest.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że - jeśli nawet przyjąć, że wypowiedziałem słowa skandaliczne, kłamliwe i podłe - ukarany został dziennikarz przeprowadzający wywiad oraz pruska mniejszość niemiecka [jako "producent" audycji, w której owe słowa padły].
Zrobił się więc dym i są ofiary, ale wciąż mam nadzieję, że najważniejszy cel udało się osiągnąć - raczej prędzej niż później rozpocznie się dyskusja o Prusach, pruskiej tradycji, prusko-polskich relacjach i historii.
Może wreszcie nadszedł czas, by skończyć z czarno-białą wizją Historii i zmierzyć się ze stereotypami.
Żeby było jasne - oczywiście, nie cofam słów, które wypowiedziałem, ale najwyraźniej jednak potrzebne są pewne wyjaśnienia i uzupełnienia.
Decydenci Radia Olsztyn orzekli, że tak "skandaliczna audycja" musi zostać zdjęta z anteny, redaktor przeprowadzający wywiad nie postarał się i należy go za cojones obwiesić ku zadowoleniu gawiedzi i dla ratowanie własnego dupska, a za wszystko odpowie mniejszość niemiecka. Kowal zawinił, cygana powiesili.
Interesująca jest również sugestia, że sprawą powinien zająć się prokurator [może z artykułu o próbie rozparcelowania Najjaśniejszej?].
Świętej pamięci Stefan Kisielewski powiedział, że z pięćdziesięciu lat socjalizmu/ komunizmu będziemy wychodzić też coś koło tego. Sądzę, że w przypadku niektórych person z lokalnego radia będzie to znacznie dłużej, bo mózgi przeorane wzdłuż i wszerz potrzebują bardzo, ale to bardzo wiele czasu, by się zregenerować i wytworzyć jakąś sensowną reakcję biochemiczną na synapsach [w kwestie etyczne nie wchodzę - to już totalna dla niektórych abstrakcja]. Polecam więc onym zdanie wypowiedziane przez Marka Twaina: czasem lepiej milczeć i sprawiać wrażenie głupca, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości.
Ale cóż zrobić - taką mamy biologię komórki [nerwowej].
Jeśli ktokolwiek ma odpowiadać za ten "skandal", to tylko ja, a obarczanie odpowiedzialnością dziennikarza przeprowadzającego wywiad i mniejszość niemiecką Prus Wschodnich jest zwyczajnie podłe i typowe dla ludzi niezbyt wielkiego formatu.
W całej sprawie są dwie kwestie, którymi niektórzy poczuli się urażeni: użycie określenia "polskie obozy koncentracyjne" dla systemu obozowego tworzonego od 1944 roku oraz przypomnienie, że Prusy Wschodnie to pruska, niemiecka ziemia, o czym Polacy i Ukraińcy [ale także Rosjanie] muszą pamiętać.
Można, oczywiście, patrzeć na przeszłość w sposób wybiórczy i zdeformowany. Wtedy okaże się, że:
- w przededniu Wielkiej Wojny cały świat był pacyfistycznie nastawiony, pląsał w karnawałowych podskokach, cieszył się życiem, palił faję i żuł gumę, wolny czas samodoskonaleniem i sztuką wypełniał i tylko Niemcy, a w szczególności Prusacy, łazili i kombinowali, jak to wszystko puścić z dymem, komu dopierniczyć, kogo w pień wyciąć;
- nie było brytyjskich zbrodni w Afryce południowej, francuskich w Afryce północnej, amerykańskich na Filipinach;
- narody świata niosły sobie wzajemnie kaganek oświaty i tylko brutale w pikielhaubach to tu, to tam kogoś ukatrupili a potem wszystko wywalili w kosmos rozpętując I wojnę światową;
- na całym świecie, a nawet w całej galaktyce, występował tylko jeden militaryzm - pruski, ale na szczęście wszystko się skończyło.
Całkiem klawa wizja, problem w tym, że kretyńska.
Wielkopolska i Śląsk są wzorem pracowitości, sumienności, zapobiegliwości i poszanowania prawa [wersja oficjalna], zaś Kongresówka to bezhołowie, bunt, nieprzestrzeganie i omijanie przepisów oraz permanentne kombinowanie [moja wersja oficjalna].
A teraz pytanie: skąd się u Wielkopolan i Ślązaków wzięły te przymioty? Samo się zrobiło, jakoś tak wyewoluowało, czy może jednak to skutek przejęcia obcej tradycji? A jeśli obcej, to której, czyjej, jakiej? No, drogi Watsonie, skąd się to u nich wzięło, od kogo ściągnęli? Od Kubusia Puchatka?
Całkiem liczne grono [żeby nie użyć określenia "rzesza"] obruszyło się za moje słowa, że do macierzy "wróciło" coś, co nigdy w niej nie było.
No, jak nie było? A Prusy Królewskie, Ziemia Dobrzyńska, a Hołd Pruski?
Poza Ziemią Dobrzyńską i przejściowo Pomorzem Gdańskim, żadna część Prus nie należała do ziem polskich. Prusy Królewskie zostały na mocy traktatu toruńskiego odebrane Zakonowi na trzysta lat, ale wcześniej przez ponad dwieście były jego częścią.
I najciekawszy wątek: Hołd Pruski, czyli Prusy lennem.
Co w takim razie zrobić z np. Wołoszczyzną i Kurlandią? Były polskimi lennami, więc pewnie to też Polska, a nie żadna Rumunia czy państwa bałtyckie. Ale, ale. a co z pokojem buczackim z 1672 roku? Michał Korybut Wiśniowiecki oddał kawał Rzeczypospolitej Imperium Osmańskiemu i zgodził się płacić haracz, w efekcie czego Rzeczpospolita stała się - na krótko, bo na krótko, ale zawsze - tureckim lennem.
Skoro więc Hołd Pruski jest argumentem za tym, że Prusy to jednak Polska, to wychodzi na to, że Polska to jednak Turcja.
O plebiscycie w Prusach Wschodnich w 1920 roku tylko wspominam a każdy zainteresowany niech sam sobie sprawdzi wyniki.
Prusom i Prusakom zarzuca się, że uczynili wiele zła. A właściwie to czynili samo zło. A przecież wszystko, co się zarzuca, w całej Europie było na porządku dziennym i zdarzało się w miarę często wszystkim Europejczykom. Przykłady:
- gdy w 1099 roku krzyżowcy po kilkutygodniowym oblężeniu zdobyli Jerozolimę, to - jak wspominają kronikarze - we krwi obrońców i zwykłych mieszkańców brodzono po kolana;
- w wyniku krucjat przeciw katarom zniszczono kwitnącą kulturę Langwedocji, wymordowano dziesiątki tysięcy ludzi, a szał inkwizycyjny zaczął nabierać rozpędu;
- wkroczenie Hiszpanów do Ameryki oznaczało ofiary idące w setki tysięcy, jeśli nie miliony i było połączone z całkowitym zniszczeniem lokalnych cywilizacji;
- skutkiem wojny trzydziestoletniej ludność Meklemburgii, Wirtembergii, czy Hesji skurczyła się miejscami nawet o 70-90% i nie był to efekt wyjazdów na saksy do Irlandii;
Przykłady można mnożyć.
Jeśli zaś chodzi o "polskie obozy koncentracyjne", to nie były one - oczywiście! - "polskie", tylko komunistyczne, a całym aparatem przemocy sterowali Sowieci, Żydzi [żydzi?] oraz lokalne komunistyczne sługusy. A, jak wiadomo, Żyd-komunista pozostaje Żydem, zaś Polak-komunista przestaje być Polakiem.
Umiejętność wypierania trudnej prawdy jest zaprawdę imponująca.
"Polska lubelska" nie była samodzielna i niepodległa, ale była:
- podmiotem prawa międzynarodowego;
- premier legalnego rządu zatrudnił się u wrażych komuchów na stanowisku wicepremiera;
- osoby pochodzenia żydowskiego stanowiły jakieś 10% wszystkich funkcjonariuszy aparatu represji;
- oportuniści i karierowicze pokroju majora Widaja nie byli wyjątkiem;
Dla mnie, dla więźniów tych obozów, ale również dla niektórych historyków użycie określenia "polskie obozy koncentracyjne" nie jest więc nadużyciem.
A może to jest tak, że co złego to komuniści, a co dobrego to Polacy? Pytam, bo chciałbym się dowiedzieć, czy np. Aleksy Antkiewicz zdobywając pierwszy dla Polski powojenny medal na Igrzyskach w Londynie w 1948 [brąz, boks, waga piórkowa] reprezentował Polskę czy komunistów?
Wszystkim, którzy grzmią przeciw niemieckim "rewanżystom" i "rewizjonistom", wydaje się słuszne równocześnie występować buńczucznie w obronie praw polskiej mniejszości na Litwie, Białorusi i Ukrainie. I absolutnie oczywistym jest dla nich domaganie się uznania prawdy historycznej, poszanowania praw mieszkających tam Polaków, obrona kresowej tradycji i pamięci. Ale już Niemcy w Polsce mają zamknąć mordę albo wypieprzać z kraju.
Słusznie zapanowało powszechne oburzenie, gdy parlament ukraiński postanowił uczcić zbrodniarzy i to ledwie kilka godzin po "historycznym" wystąpieniu polskiego prezydenta. Słusznie zwraca się uwagę, że ani nie służy to "pojednaniu" ani z prawdą historyczną nie ma to wiele wspólnego.
Jednak.
Jednak, gdy w Polsce ktoś usiłuje z informacjami o przeszłości przedrzeć się przez zasłonę stereotypów, zmowę milczenia albo zwykłą ignorancję, wtedy larum się podnosi, media od lewa do bardziej lewa w jednym szeregu wstrząśnięte i zmieszane stają w obronie "polskiej racji stanu", a internet aż się gotuje od "słusznego oburzenia".
Ale o czym ja piszę! Przecież Polacy to Naród szlachetny, gościnny, tolerancyjny, gotów walczyć za wolność Waszą i niezbyt Waszą, Przedmurze Chrześcijaństwa, Chrystus Narodów oraz jedyna czysta, niewinna, dumna i romantyczna odmiana homo sapiens recens, która cmoka w kończynę górną przedstawicielki płci odmiennej. Reszta może się tylko uczyć i ma podziwiać. Oczywiście, Niemcy, a szczególnie Prusacy, to całkowite i totalne przeciwieństwo szlachetnych Polaków - militaryści podpalający świat, bandyci i mordercy, zbrodniarze, którzy w genach mają palenie ludźmi w piecach i swołocze, czyli zasadniczo banda sukinsynów.
Nie ma ni jednej, nawet najdrobniejszej skazy na polskich dziejach, za to niemieckie to jedna wielka skaza.
Piękna i przejrzysta wizja świata, w której wszystko jest jasne, proste i oczywiste.
Gdyby się jakimś cudem okazało, że jakiś Polak dopuścił się czynu niegodnego Polaka, wtedy zawsze się okaże, że to jednak nie Polak, ale Żyd albo komuch. Albo jedno i drugie.
Tylko pogratulować.
Śp. Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich, w swym wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie usunięcia z kodeksu karnego przepisu o "publicznym pomówieniu narodu polskiego" podkreślał, że "zgodnie z ogólną i powszechnie akceptowaną wiedzą o faktach z przeszłości, przedstawiciele narodu polskiego brali udział w zbrodniach komunistycznych i zbrodniach nazistowskich" oraz że ów przepis był "nieuzasadnionym ograniczeniem konstytucyjnych wolności wyrażania poglądów i badań naukowych i może też doprowadzić do ograniczenia debaty o historii Polski".
Powyższy akapit polecam szczególnej uwadze niektórych decydentów olsztyńskiego radia. Jeśli zaś się okaże - a pewnie okaże się - że niezbyt kumają, o co w tym chodzi, to spróbuję wyjaśnić [choć to pewnie jednak orka na ugorze].
Nikt normalny nie będzie nawoływał do rewizji granic. Czasu nie da się cofnąć i wszelkie próby przywrócenia stanu sprzed siedemdziesięciu lat musiałyby pociągnąć za sobą znów ofiary, znów cierpienie odciskałoby się na kartach dziejów.
Dokonano rozbioru Prus. Czy to jednak oznacza, że nie wolno już mówić o przeszłości, o tradycji? Czy to oznacza, że nieliczni potomkowie dawnych mieszkańców mają siedzieć cicho zgadzając się na fałszowanie Historii?
Dlatego powtarzam:
Mam nadzieję, że z całego tego zamieszania wyniknie coś dobrego. I tak jak o przeszłości Śląska, w tym tragicznej historii z połowy lat czterdziestych, można wreszcie mówić, mogła nawet powstać wystawa zaprezentowana w Sejmie, tak może i o Prusach będzie można normalnie podyskutować.
Paweł Sieger
Wojna jest kontynuacją polityki, ale innymi środkami
Carl von Clausewitz
W dziele "O wojnie" [Vom Kriege] znajdziemy wiele kapitalnych myśli wybitnego pruskiego stratega, choćby taką: pokój to przerwa między wojnami.
Dlaczego o tym wspominam, skoro blogosfera ma traktować o gospodarce? Powód jest zasadniczy - każda "polityka" ma wymiar ekonomiczny, a skoro wojna to też polityka, tylko inaczej, to i ona ma wymiar ekonomiczny. I nie chodzi mi o to, że następuje przestawienie gospodarki na wojenne tory, że składki na "Garbusy" miast na samochody idą na czołgi, u-booty i armaty, bo to truizm. Ważniejsze jest coś innego - otóż w czasie wojny ograniczeniu, albo zawieszeniu, ulegają możliwości społecznego funkcjonowania. Gdyby w czasie wojny jakiemuś działaczowi związkowemu przyszło do głowy zorganizowanie strajku w fabryce amunicji, to w ciągu godziny zostałby przykładnie rozstrzelany.
Bardzo często w analizach konsekwencji wojen, oprócz informacji o zabitych i zniszczeniach, pojawia się stwierdzenie, że wojna przeorała społeczeństwo i zmieniła, albo na nowo zdefiniowała, dotychczasowe wartości. I że nic już nie jest takie jak wcześniej.
Przykłady?
Proszę:
choć ruch socjalistyczny istniał przed wybuchem Wielkiej Wojny - a nawet miał swoich przedstawicieli w parlamentach - to dopiero po jej zakończeniu rozlał się po całym świecie zmieniając nie tylko polityczną mapę kontynentów, ale przede wszystkim wprowadzając do dyskursu politycznego, a nade wszystko działań władz ustawodawczych, wykonawczych i sądowniczych, idee, które jeszcze kilka lat wcześniej u większości ludzi powodowały pobłażliwy uśmiech i pukanie się w czoło; to właśnie w konsekwencji I wojny światowej intelektualna i moralna aberracja powszechnie zawładnęła umysłami polityków i zwykłych ludzi; gdyby nie wojna, narodowy i międzynarodowy socjalizm we wszystkich swych odmianach nie święciłby triumfu: nie byłoby listopadowej Rewolucji Październikowej, nie byłoby Mussoliniego, Adolfa, Mao, Pol Pota. nie byłoby dwudziestowiecznego zwycięskiego pochodu lewactwa wszelkiej maści.
Czyli - rzeczywiście - wojna zmienia dużo, albo nawet wszystko.
Przerwa już się skończyła i czy to się komuś podoba, czy nie, kolejna totalna i światowa wojna trwa.
W pewien sposób - bardzo dobrze, że trwa, bo jest szansa, że znów coś się zmieni. Znów bardzo. Ale tym razem w drugą stronę.
Gdy niewydolne przedsiębiorstwo nie radzi sobie na rynku, wtedy czeka je upadek, albo wprowadzenie bolesnego programu naprawczego. W takim przedsiębiorstwie, gdy zostanie postawione w stan upadłości i rozpocznie się realizacja programu naprawczego, przestają obowiązywać niektóre - te najbardziej szkodliwe - przepisy, w tym te gwarantujące rozmaitym grupom przestępczym o charakterze zbrojnym, czyli związkom zawodowym, możliwość działania.
Jeśli założymy, że państwo w stanie wojny jest jak przedsiębiorstwo w upadłości, wtedy może się okazać, że obecna wojna nie jest dopustem bożym, ale możliwością i nadzieją na przywrócenie właściwego porządku rzeczy: skończą się parady z gołymi dupskami w centrum miast, skończy się dyktat biurokratycznych darmozjadów, skończy się tworzenie niezliczonej liczby obłąkanych przepisów regulujących krzywiznę banana, zasady wkręcania żarówki, produkcji oscypka. Skończy się nowomowa i urzędniczy bełkot "prawny". Skończą się kariery ludzi podłych i zabiegania o przychylność pospólstwa.
Jest taka szansa.
Mam taką nadzieję.
Bo wybór jest prosty: albo walka, praca, rodzina, pełna odpowiedzialność za swe czyny i w konsekwencji zwycięstwo, albo będzie pozamiatane i swe warunki będzie dyktować postsowiecki bandyta, lub zakompleksiony wyznawca Proroka. Albo i jeden i drugi do spółki.
Dlatego "cieszę się" na wojenne katharsis - skończy się chory eksperyment społeczno-gospodarczy i, mam taką nadzieję, po stu latach wszystko powróci do normalności.
Wyjątkowo długa przerwa między wojnami dobiegła końca i wierzę, że obłąkany koncept ideologiczny będzie można zakopać w jakimś bezimiennym dole, by za jakiś czas o minionym stuleciu móc pisać tylko i wyłącznie jako o czasie dziwacznym, w który człowiek człowiekowi zgotował smutny los, ale jednak czegoś się nauczył.
Paweł Sieger
Pruska historia nie jest bynajmniej definitywnie zakończona, ona nadal jest bliska
Rudolf von Thadden
Ziemio ciemnych lasów
i przejrzystych wód
przestrzeń twych zagonów
jasny przemierza cud
Niedziela, Dzień Pański. Przenikliwy mróz wgryza się w zmęczone i głodne ciała zbite pomiędzy drewnianymi ławami. Tu Bóg jest na wyciągnięcie ręki, ale dzisiaj czuć, że Go tutaj nie ma. Wszędzie smród palonych miast i wsi, mechaniczny grzechot stalowych rydwanów rozdziera na strzępy dzień i noc. Boga już nie ma a mimo to nierówny, blady i zalękniony głos śle Najwyższemu słowa psalmu. Po co skoro przestali pamiętać, co im powtarzał: jam jest Pan, Bóg twój, wyprowadziłem cię z domu niewoli i nie będziesz miał bogów cudzych przede mną!
Zdradzony, zazdrosny Bóg odszedł pozostawiając na pastwę losu swe dzieło. Odszedł i ustąpił miejsca starym bogom, którzy znów wypełnili serca i umysły. Stare i prawie zapomniane przepowiednie teraz będą się spełniać - nadszedł kres czasu.
Bóg odszedł, gdy ludzie się go wyparli. Odszedł, gdy zobaczył jak pierwotne okrucieństwo okryła cały świat.
Po co więc się do niego modlą?
Jeśli gdziekolwiek odbywały się nabożeństwa i modły, to lękliwe, bolesne i pełne niewiary. Niewiary, że Bóg pozwolił by działo się to, co się działo. Niewiary, że potworności za progiem świątyni to okrutna rzeczywistość a nie mroczny sen, z którego uda się wyrwać w spokojny kolejny poranek. Niewiary, że piekło upadku kiedyś się skończy i nadejdzie dzień, gdy lękliwe, bolesne i pełne niewiary nabożeństwa będą tylko wspomnieniem czasami tylko wracając przez rozdartą zasłonę milczenia, wstydu i upokorzenia.
Od kilku tygodni trwa ostatni europejski festiwal zbrodni, zezwierzęcenia i upodlenia II wojny światowej. Od kilku tygodni dwunastoletnia Trzecia Rzesza rzęzi w agonii wydając ostatnie krwawe tchnienia swego podłego istnienia. Od sześciu tygodni wschodnie hordy niszczą, palą, miażdżą, gwałcą i mordują. Lecz przecież nie czynią niczego nienormalnego, nowego, niezwykłego. One tak mają. Wojna tak ma.
Niewyobrażalna skala zbrodni, masowe gwałty, masowe mordy i powszechne rabunki nie są niczym wyjątkowym. A przecież każda zbrodnia, każdy gwałt, każdy mord i rabunek jest absolutnie i bezdyskusyjnie wyjątkowy. Wyjątkowy przez doświadczenie ofiary, która jeśli będzie miała szczęście, to nie będzie musiała iść potem przez życie z bagażem pamięci.
Dwanaście lat wcześniej też była zima. Ale tamta miała nieść radość odrodzenia - powstaniemy z kolan, koniec pochylania karku, znów będziemy potężni, znów wszyscy będą musieli przed nami drżeć.
Dwanaście lat wcześniej połowa dumnego Narodu zwariowała a reszta milczała. Dumny Naród wreszcie zjednoczony raptem trzy pokolenia wcześniej nie chciał, lub nie potrafił dostrzec nieopisywalnych pokładów cierpienia, które za sprawą austriackiego bękarta sobie i innym szykuje. A może dostrzegał, ale podkulił ogon lękliwie kryjąc swe obawy przed okiem sąsiadów, rodziny i bandytów w brunatnych koszulach?
Po dwunastu latach tylko nieliczni nie płacą najwyższej ceny za szaleństwo i zbrodnie niektórych. Tylko nieliczni nie płacą za głośne i ciche przyzwolenie większości. A katami wymierzającymi nadludziom "sprawiedliwość" stają się podludzie, w których słowniku nie ma miejsca na "sprawiedliwość", "człowieczeństwo", "empatię". Jest pijaństwo, uległość, podłość. I prymitywny szał spuszczonego z łańcucha wściekłego kundla.
Nie jesteś w stanie ich zrozumieć - nikt nie jest. Wieczorem, przy szklance wstrętnej gorzały zagryzanej ciemnym chlebem i kiszonym ogórkiem, obejmują cię przyjacielskim ramieniem gotowi nawet oddać za ciebie życie. A rano poderżną gardło bez mrugnięcia okiem.
I podrzynają.
Kara zasłużona. Ale czy wymiar kary sprawiedliwy? I czy spada na sprawców? I wreszcie - czy właściwy sąd ją wymierza? Niewyobrażalną ironią jest fakt, że przewodniczącym składu orzekającego jest monstrum niczym nie ustępujące niespełnionemu malarzowi.
Ucieczka przed wschodnimi hordami nie powiodła się. Między zmęczonymi ludźmi a bezpiecznym schronieniem rozpanoszyła się bezwzględna Nemesis.
Po co pakowali strzępy dobytku i przez smagane zamieciami drogi ruszali ku ocaleniu? Przecież i tak niczego nie uratują? Nadszedł czas Ragnarök i nikomu nie będzie dane ułaskawienie.
Sowiecki zagon pancerny i spuszczone ze smyczy skośnookie bandy żądne prymitywnych i brutalnych wrażeń są szybsze niż jeszcze wczoraj dumne a dziś zahukane chłopskie rodziny szukające ocalenia.
Między nimi a bezpieczną przystanią rozłożyło się cielsko bezwzględnego molocha odcinając drogę ucieczki.
Ich świat się zawalił, nie ma kto ich bronić. Muszą wrócić i poddać się losowi - Loki rozpoczął swój upiorny taniec, Fenrir krwawą zemstę.
Wokół gruchot podków stalowych rumaków Jeźdźców Apokalipsy przetykany przytupywaniami i skocznymi melodiami, ale częściej smętnymi i rzewnymi piosnkami, w których czuć, że gdzieś jeszcze w głębi zmaltretowanego serca zdobywcy tli się resztka ludzkich uczuć. Ale tylko się tli. I tylko przez krótką chwilę.
Wloką się więc noga za nogą w przenikliwym mrozie ku swym domom i zagrodom, ku porzuconej przyszłości bez nadziei, że przyszłość będą znaczyć śmiechy i zabawy. Nikt nie ma nadziei, że Widar przybędzie z odsieczą opuszczając swą zaciszną kryjówkę.
Dziś jest tylko haniebny powrót, lękliwe oczekiwanie i ledwie tląca się nadzieja, że dotrą w rodzinne mury, które zapewnią im schronienie.
Wlecze się krętymi drogami sznur przerażonych i upodlonych ludzi. Karnie - noga za nogą, wózek za wózkiem - skrajem drogi suną Aryjczycy bezlitośnie smagani lodowatymi pejczami i pijackim zawodzeniem zwycięzców.
Dziadek został w domu, bo nie wierzył, że uda się umknąć barbarzyńcom. Miał rację, więc wracają. Tata przed nimi ciągnie wózek a ona z mamą człapią kilkanaście kroków za nim wtulone w siebie. Nie widać końca i początku rzeszy takich samych nieszczęśników. Jeszcze kilka godzin i będą w domu. Zmarznięci, głodni, ale bezpieczni.
Nagle mijają je sanie i zatrzymują się tuż przed ojcem zmuszając go by się zatrzymał. Ten obraz, to wszystko co się za chwilę wydarzy będzie im towarzyszyć do końca życia. W saniach postawny sowiecki oficer w grubym kożuchu i jakaś skulona postać - to polski robotnik, który spędził w ich gospodarstwie cztery lata. Razem uciekali, ale Anton gdzieś po drodze się zgubił. Myślały, że dołączył do zwycięzców - w końcu on nie musiał uciekać. A teraz siedzi skulony obok stojącego Rosjanina, który wskazuje na ojca. "To ten?" pyta oficer. "Ten." Odpowiada Anton. Oficer chwilę przygląda się ojcu. Matka i córka czują, że coś strasznego się wydarzy. Nie, nie czują - one wiedzą. A Rosjanin wyciąga z kabury pistolet i strzela ojcu w głowę. Podbiegają do trupa. Sanie zniknęły. Matka klęczy przy zwłokach męża, córka stoi i nic nie rozumie. Nagle ktoś ją popycha, ktoś odciąga matkę. Dopiero teraz dociera do nich, że kolumnę uciekinierów otaczają zdobywcy. Coś krzyczą do obu, popychają by szły dalej. Dalej? A ojciec? A wózek? Oni krzyczą, matka krzyczy, ale sznur upodlonych nadludzi napiera i porywa je ze sobą. Ostatnie co dostrzegą to bucior zdobywcy spychający trupa do rowu. I nagle dostrzegą to, co przecież widziały przez całą drogę - kolumnie wypędzonych towarzyszą trupy. Całe pobocze jest nimi zasłane. Starcy, kobiety, dzieci - wszyscy, jak na rozkaz, zastygli w groteskowych pozach w beznadziejnym oczekiwaniu na Walkirie, które poprowadzą dusze w krainę ukojenia. Nie padli w heroicznym boju, nie starli się z wrogiem w epickim pojedynku. Padli podle, w podłym miejscu.
Szły cały dzień, całą noc. Kręta droga wokół wielkiego jeziora prowadziła je ku znanym, ale nagle odmienionym i obcym miejscom. Jeszcze kilka utrudzonych kroków i zza zakrętu wyłania się znany widok na skutą lodem taflę ich jeziora - wreszcie dotarły do domu, do dziadka. Spojrzał, o nic nie pytał - wiedział.
Jednak schronienia nie dawały ani mury rodzinnego domu, ani tymczasowe schronienia oferowane przez przyjaciół, rodzinę, albo zwykłych, tak samo udręczonych i obcych, ale przecież przez to właśnie udręczenie już zupełnie nieobcych ludzi.
Powoli zima ustępuje. Nie słychać armatnich gromów, tylko do czasu do czasu pojedynczy wystrzał, choć łuny nad miastem po drugiej stronie jeziora wciąż straszą. Szczególnie w księżycową, bezchmurną noc z okien domu widać bladoczerwoną poświatę rozlewającą się od nieba by zatonąć w jeziorze. Siedzą przerażeni w sypialni rodziców. Ale ojca nie ma, więc chronią się w objęciach matki równie jak oni przerażonej. Przecież wciąż, w dzień i w nocy pojawiają się zwycięzcy. Pojedynczo i grupami. Już dwa razy wpadli do nich. Ne szczęście tylko zabrali krowy.
Dziś też jest taka noc, gdy przez okna wślizguje się migotliwy posłaniec dogorywającego miasta.
Zaczyna świtać. Zmęczenie i senność zwyciężyły i teraz śpią wszyscy wtuleni w łóżku rodziców. Nie ma mężczyzn w domu. Tylko dziadek, mama i małe dzieci. I pies. Siedzą skuleni - dziadek powiedział, żeby zgasić światło i niech oni nie widzą.
Zimno.
Siedzą wtuleni okryci przez matkę jeszcze jednym kocem a dziadek wciąż wygląda na zewnątrz odsuwając firaneczkę w oknie wychodzącym na podwórko. Gdzieś daleko, ale bardzo daleko rozlegają się strzały. Daleko. Więc są bezpieczni.
Mama powtarzana, że jutro, a jeśli nie jutro, to za kilka dni wróci tata i niczego nie będą się już musieli bać.
Strzały za oknem stają się coraz cichsze, dziadek przysnął z brodą wspartą na parapecie a firanka, którą co chwila odsuwał by móc wyjrzeć na zewnątrz, śmiesznie zsunęła mu się na czoło i tak została, gdy sen przeważył nad czuwaniem.
Gdzieś z oddali nieśmiało nadciąga blade światło, które po zmarzniętym szkliwie rozjeżdżonego gąsienicami śniegu pełznie ku oknu, za którym z głową wspartą na zmęczonych dłoniach śpi dziadek.
Nie, sześcio-, może siedmioletni chłopiec nie widzi tego wszystkiego - śpi wtulony w siostry, śpi przykryty jakąś szmatą i osłonięty ramieniem mamy.
Boże, jak jest dobrze.
Krzyki, strzały, dziewczynki płaczą.
Mama!
Ze snu wyrywa ich ujadanie psa, drzwi otwierają się z trzaskiem. Znów przyszli. Chociaż nie, jest tylko jeden. Rozgląda się po izbie i powoli podchodzi do łóżka. Matka obejmuje dzieci drżącymi ramionami, ale on jest silniejszy, odpycha dzieci i rzuca się na matkę. Krzyczy, przytrzymuje jej ręce a ona rozpaczliwie się broni. Ale on jest przecież silniejszy. Cuchnie samogonem, który od tygodni krążąc we krwi skutecznie zamordował w nim jakiekolwiek ludzkie uczucia. Dawno nie miał kobiety a ta jest w dodatku młoda, nie tak jak ta starucha, którą wcześniej dopadł. Kobieta broni się coraz słabiej i już wie, że to będzie kolejna wspaniała noc.
Ale Bóg na chwilę zwrócił swe oczy na zbrukaną krainę. Przerażone dzieci dopadły do matki i nagle między nim a jej nogami znalazły się dwa małe wilczki zagradzając żądzom dostęp do spełnienia. Bóg rzeczywiście na chwilę wrócił i cuchnący sołdat musiał odejść.
A po kilku dniach do ich domu przyszli inni żołnierze, w innych mundurach. Wiedzieli, że są inni, bo poznali język.
Zanim runął ich świat we wsi było wielu mówiących tym szorstkim językiem. Ale wtedy nie byli w mundurach. Wtedy kosili zboże, doili krowy, spali w oborach.
Na początku bali się, ale ci żołnierze nie przyszli by zrobić im krzywdę. Po prostu byli, spali w stodole, nawet pomagali a gdy przyszli tamci, to ich obronili. Ale wkrótce odeszli i strach wrócił. Wrócił ze zdwojoną siłą, bo teraz, wraz z wiosną nadciągnął czas żniw. Nie, nie były to żniwa, gdy złociste łany kładły pod nóż ciężkie ziarnami kłącza. To był czas szabru, powszechnego i bezkarnego rabunku.
Od upiornej zimy minął rok i znów ziemia leżała przykryta ciężkim, białym kobiercem. W opuszczonych gospodarstwach pojawili się tak samo przestraszeni i niepewni swego losu ludzie.
To dziwne - między nowymi i starymi nie było wrogości. Była nieufność, niezrozumienie, ale nie wrogość. Może to przez podobny los, może dlatego, że i jedni i drudzy doświadczyli podobnie niewyobrażalnych okrucieństw. Może.
Ale byli jeszcze inni oni. Mówili tym samym językiem co nowi sąsiedzi, ale nie byli przestraszeni. Byli bezwzględni, bezlitośni, źli. Przychodzili w środku nocy, albo w pełnym słońcu i śmiali się gdy wynosili z domu co tylko wynieść się dało. Często bili, gwałcili a gdy ktoś się opierał zabijali. Ot, tak. Zwyczajnie.
Miasto za jeziorem już nie rozświetlało tafli ognistą igraszką, straszne sołdackie bandy już nie niosły śmierci i umęczenia. Ale spokoju nie było.
Nagle nocną ciszę rozerwało szczekanie, które za chwilę przerodziło się w jakieś potworne rzężenie katowanego zwierzęcia. Zapadła cisza by po chwili ustąpić wrzaskom, krzykom, łomotaniu - na podwórko wpadło kilku nieustraszonych, nowych zdobywców. Przez wrzaski i krzyki przebija się metaliczny huk wystrzału. Nie, nikt nie zginął - to tylko prosty i czysty symbol oczywistej prawdy, że "my tu rządzimy", odpowiednik rozkazu i znak, żeby milczeć.
Kilka minut kotłowaniny na podwórku dały matce czas by ukryć dzieci a sama, w nocnej koszuli, na bosaka ruszyła przez zaspy, przez zmarznięte jezioro błagać o pomoc.
I znów Bóg zapomniał o zemście i zwrócił swe oblicze chroniąc zmaltretowanych nadludzi.
Czasami czuję się jak balsamista, który przygotowując zwłoki nie zastanawia się, czy leżące na zimnym metalowym sekcyjnym blacie ciało było ukochaną żoną, wspaniałym ojcem, cudownym bratem, zasłużonym kimś. Przecież balsamista ma zrobić swoje - zwłoki mają wyglądać ładnie i cieszyć oko. Wyłączam więc emocje by jak najlepiej zarejestrować a potem pokazać człowieka, historię, zdarzenie. Nie mogę pozwolić by emocje wzięły górę. Ale coś we mnie wyje, ściska i chwyta za gardło, gdy przez pancerz przebija się opowieść i rozrywające siedzącego przede mną człowieka wspomnienia. Gdy łamie się głos, gdy z oczu płyną łzy, gdy ożywione wspomnienie niewysłowionego cierpienia wypełnia przestrzeń okrywając nas lodowatym uściskiem. I czuję, że mnie też brakuje powietrza.
Nie jestem w stanie tego wszystkiego pojąć. Nie mieści mi się w głowie już nawet nie skala, ale każda pojedyncza zbrodnia.
Pytam więc psychiatrę:
- A może to rewanż, bo to w sumie całkiem naturalne i zrozumiałe, że ktoś kto doświadczył niewyobrażalnego cierpienia, może stracił najbliższych, gdy tylko pojawia się taka możliwość stara się odpłacić tym samym nawet, gdy ci którzy mają być ukarani nie są tymi, którzy krzywdzili. Wystarczy, że i jedni i drudzy należą do tej samej grupy, narodu.
Pytam właściwie nie dlatego by zrozumieć, ale by zachować nadzieję, że szalone zło, które z ludzi się wylewa to w gruncie rzeczy incydent. A jednak nie - odpowiedź pozbawia mnie złudzeń i odbiera spokój.
- Nie ma takiej zależności. Nawet najgorsze osobiste doświadczenia nie tłumaczą czynienia drugiemu krzywdy, szczególnie takiej krzywdy. To nie ma nic wspólnego z rewanżem, odpłaceniem za doznane cierpienia, odreagowywaniem traumatycznych doświadczeń - to jest aberracja, skrzywiona osobowość, która uaktywniła się w sprzyjających okolicznościach.
Nie jestem tego w stanie pojąć. To nie był jeden, stu, tysiąc zwyrodnialców. To był pochód zwyrodniałej armii. Potop, lecz zamiast strug deszczu tygodniami zalewającymi ziemię, to był tygodniami i miesiącami trwający pochód milionów zbrodniarzy, milionów bezwzględnych zwyrodnialców w pełni zasługujących na miano podludzi.
Potworny mróz, huk dział, łuny płonącego nieopodal miasta, serie z broni maszynowej, hurgot gąsienic stalowych potworów rozjeżdżających kręte drogi, miażdżących pola i dochodzące ze wszystkich stron krzyki i wrzaski w nieznanym języku. Przerażona kobieta w zaawansowanej ciąży kryje się z dziećmi w piwnicy rodzinnego domu, ale pijane wrzaski wdzierają się w uszy coraz mocniej i nagle w progu staje śmierdzące wódką, rozwścieczone bydlę szukające wzrokiem zdobyczy. Wódki w obejściu nie ma, ale jest kobieta. Nic, że ciężarna, nic że z małymi dziećmi. Razem z kilkoma podobnymi wyciągają zdobycz na podwórko i kolejno gwałcą. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty. Potem odchodzą. W piwnicy wtulone w siebie i przerażone dzieci nawet nie krzyczą. A przed domem na śniegu skrwawiony trup matki.
Już wiosna. Na drzewach pąki szykują się by wystrzelić wprost w gorące promienie słońca. Jedną z głównych ulic miasta idzie przestraszony dwunastolatek. To jego ulica, tu znajduje się dom, w którym się urodził, w którym kilka miesięcy wcześniej śpiewał Stille nacht ciesząc się z prezentów. Wtedy nie rozumiał co to jest wojna, choć o niej słyszał - w końcu jego ojciec, weteran Wielkiej Wojny a dziś za stary by walczyć na froncie, służy Führerowi jako wachman w fabryce broni gdzieś pod Königsbergiem. Ale teraz jest wiosna a cała przyroda szykuje się by pomimo wszystko odrodzić się i olśnić. A on przestraszony przemyka ulicą, przy której się wychował, lękliwie się rozglądając. I nagle widzi ich. Idą we trzech, z bronią - nie rozumie co mówią, ale rozumie, że teraz oni tu rządzą. Dziwne mundury, dziwne rysy - nie takich żołnierzy widział w swoim mieście. A ci idą środkiem ulicy i niosą śmierć. Ale nie, nie niosą śmierci ludziom - ci niosą śmierć miastu. Jego miastu, jego ulicy, jego dzieciństwu, bo przecież już nigdy w progi rodzinnego domu nie wróci.
Środkiem ulicy idą zdobywcy i miotaczem płomieni wymazują z historii miasta kamienice, całą ulicę. Jego kamienicę i jego ulicę.
Siedemdziesiąt lat później przy ulicy nazwanej na cześć grunwaldzkiej wiktorii pozostanie tylko trzech świadków, trzy smutne wspomnienia przeszłości wtopione w nową przyszłość. Trzy z trzydziestu czterech.
To już koniec? Szał minął i można zacząć na powrót żyć, choć mowa i zwyczaje sąsiadów obce, nazwy ulic nowe i często trudne do wymówienia, bałagan i bylejakość zastąpiły porządek, a w szkole trzeba się uczyć o nowych bohaterach?
Wagnerowska opera dopiero się rozkręciła. Uwertura wbiła w fotel, ale dyrygent niespodziewanie zmienił nuty i tempo pozwalając szaleć całej orkiestrze. Wagnerowski ład i patos ustąpił przed chaosem, nieprzewidywalnością i całkowitym brakiem kunsztu.
Wiosna. Odwieczni wędrowcy z dalekich krain wracają do swych gniazd, by kolejne pokolenie podróżników mogło w tej ziemi zacząć swą wędrówkę "tu i z powrotem".
Może i nam narodzą się nowe dzieci? Może czarno-biali posłańcy przyniosą na swych skrzydłach ukojenie? Jest jakaś w tym nadzieja. Jest jakaś w nich nadzieja.
Patrząc w niebo na powracające ptaki czujesz, że pomimo wszystko jak i one nigdy swego domu nie opuścisz. Nie możesz zostawić swojej ziemi, jak i one nie zostawiają swych gniazd.
Może jednak to wszystko to był zły sen? Obudzisz się. Mara minie i będzie jak kiedyś.
I nagle z przerażeniem widzisz jak zmęczony wędrowiec, który przemierzywszy tysiące mil osiadł w swym domu, pada na ziemię rozerwany karabinową serią. I kolejny. I następny.
Teraz dopiero widzisz - ich widzisz. Ledwo trzymają się na nogach, ale wprawne odruchem ręce wciąż niosą śmierć. Setki wystrzeliwanych kul - choć wzrok zamglony i przymierzyć się trudno - wreszcie trafia w cel. I strącają z trudem zbudowane przez bezkresnych wędrowców gniazda.
Niszczą domy bezbronnych i zmęczonych ptaków. Niszczą twą nadzieję.
Już nigdy ze szczytów dachów nie rozlegnie się znajome klekotanie.
A kolejne germańskie truchło wgnije w ziemię.
Bo to był germański bocian.
Boże! To jakiś obłęd!
Urodził się po wojnie, ale z opowieści już nieżyjącego ojca wie, skąd się wziął w tym domu, na tej ziemi. I niewiele więcej.
Jesienią ojciec miał wyjść z wojska i wrócić do rodzinnej wioski. Ale przyszła wojna, która dla młodego żołnierza trwała niespełna dziesięć dni. Zamiast w rodzinne strony, gdzieś w okolicach Grodna, czy Mińska, trafił za obozowe druty. W sumie nie było bardzo źle - w końcu był jeńcem. Zwykłym szeregowcem, ale żołnierzem. Po kilku miesiącach przyjechali do obozu i powiedzieli, że jeńcy wcale nie muszą siedzieć za drutami. Że, jeśli się zgodzą, mogą wyjść. Nie do domów, co prawda, tylko do pracy, ale jednak wyjść. Ojciec wolał pracę w polu - sam był chłopem - niż bezczynne i beznadziejne oczekiwanie na niewiadomoco.
Zgodził się.
Wieś, do której trafił całkowicie różniła się od jego rodzinnej. Schludne, murowane obejścia, mnóstwo dziwnych maszyn, których wcześniej nie widział. Gospodarz, u którego miał spędzić kolejne lata, nie miał rodziny. Ani żony, ani dzieci.
Dał mu kąt na strychu obory, karmił, kazał ciężko pracować, tak jak sam ciężko pracował. Ale i tak było znacznie lepiej niż w obozie.
Chyba się nawet zaprzyjaźnili.
Gdy wojna się skończyła, gdy szał minął, gdy nastała nowa władza i nowy świat, ojciec postanowił, że nie wróci w rodzinne strony. Stary gospodarz nie uciekł i pogodzony z losem dalej ciężko pracował. Ojciec przywykł.
Właściwie nic się nie zmieniło, poza jednym - ojciec nie musiał już mieszkać kątem nad oborą, nie trzeba się było martwić, że człowiek w brunatnej koszuli będzie krzyczeć na gospodarza, że je z polskim robotnikiem przy jednym stole. Potem w domu pojawiła się jego matka, potem on, siostra. A potem stary gospodarz zmarł.
Ale zanim odszedł, to gospodarstwo przepisał na ojca.
Dawnych mieszkańców wsi nie ma. Nie ma też ich potomków. Była jeszcze jedna stara Niemka, na początku wsi mieszkała, ale też umarła i już nie ma nikogo kto wiązałby dziś z wczoraj. Pozostały tylko dwa zapomniane cmentarze i to wszystko.
Mijają lata. Niby wtapiają się w nowy świat - w końcu zostało ich niewielu, mieszane małżeństwa są czymś normalnym a oficjalna wersja Historii tworzy z nich tutejszych. Przestali być Prusakami, przestali być Niemcami.
Ale normalności nie ma. Wciąż ktoś wyjeżdża pozostawiając na pastwę zabudowania i ziemię, którą od pokoleń rodzina uprawiała. Wciąż dzieci w szkole wyzywane są od Szwabów, Szkopów, faszystów. Nawet te noszące nowe, polskie nazwiska.
O, okrutna ironio losu. Te same dzieci, które w polskiej szkole są Szwabami, Szkopami, hitlerowcami, gdy wyjadą do resztek dumnej Historii nazywane są Polakami, polskimi studentami.
"Kim my właściwie jesteśmy?" pytają rodziców a ci nie potrafią odpowiedzieć.
Kim my właściwie jesteśmy?
Kim my właściwie jesteśmy, skoro wciąż o naszej przeszłości nie możemy mówić i dla naszych najbliższych nasza historia, nasza przeszłość, nasze dzieciństwo są obce i nieznane?
Wnuczka poprosiła babcię by ta jej pomogła z pracą domową z języka polskiego. Babcia pomogła jak umiała, ale następnego dnia wnuczka przyszła z pretensjami.
- Babciu ty mi źle powiedziałaś, pani w szkole musiała wszystko poprawić.
Babcia posadziła wnuczkę obok siebie na kanapie i zaczęła jej tłumaczyć:
- Nastuś - bo tak ma na imię wnuczka, czyli Anastazja - babcia nie chodziła do polskiej szkoły.
Wnuczka popatrzyła na babcię ze zdziwieniem i zapytała:
- Jak to, babciu, do polskiej szkoły nie chodziłaś?
- Nie
- I nie urodziłaś się w Polsce?
- Nie.
- To ty mi powiedz, babciu, jak ty się w Polsce znalazłaś?
Dwa lata po okrutnym morderstwie zapisano ostatni rozdział Prus wpisując w klepsydrę straszne i nieprawdziwe słowa:
Państwo pruskie, które od początku było nośnikiem militaryzmu i reakcji w Niemczech de facto przestało istnieć. Kierowani chęcią zachowania pokoju i bezpieczeństwa narodów i pragnieniem zapewnienia dalszej rekonstrukcji życia politycznego w Niemczech na podstawie demokratycznej, Rada Kontroli postanawia co następuje:
Artykuł 1. Państwo Pruskie wraz ze swoim rządem centralnym i wszelkimi jego agendami zostaje zlikwidowane.
Rozbiór Prus się dokonał. Z politycznej mapy świata wymazano państwo, które miało nie do przecenienia wkład w stworzenie współczesnej Europy. Bo to nie jest tylko zjednoczenie Niemiec i Niemców i stworzenie jednego z najważniejszych graczy polityki światowej od z górą stu lat.
To - tak! tak! - zasady cywilizowanego prowadzenia wojny, w tym prawo i obowiązek żołnierza do odmówienia zbrodniczego rozkazu. To mające dwieście lat prawodawstwo zrównujące w prawach obywatelskich ludność żydowską.
Nie, nie było pięknie, wspaniale i miłosiernie.
Ale było prawo prawie jak Prawo.
W "okropnych" Prusach mógł strasznie prześladowany Drzymała toczyć swój zwycięski bój. To w kraju "wolności, równości i braterstwa" sądzono i skazano Dreyfusa. To wyspiarscy piewcy wolności i wolnego handlu zamknęli jako pierwsi ludzi w łagrach.
Zniszczono nie tylko państwo, ale kilkusetletnią Tradycję i Historię. A nade wszystko Ideę Państwowości i Obywatelstwa.
Co zostało z Dumnego Narodu? Czym się stał? Co dziś znaczy Dumny Naród?
Dyplomacja sakiewkowa i wymuskane żołnierzyki.
A resztki Dumnego Narodu rozsiane po niegdysiejszych wschodnich kresach?
A Prusacy? Wschodni Prusacy?
Co z nimi?
Co z nami?
Czy jesteśmy w stanie rzetelnie spojrzeć w przeszłość, rozważyć wszelkie "za" i "przeciw", prawdziwie - sercem i umysłem - poczuć Historię a w niej pojedynczą zbrodnię i skalę zbrodni totalnej? Jesteśmy w stanie zrozumieć, objąć skalę potworności, które przyniosła zima 1945, ich źródła i ich konsekwencje? Jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialność za przeszłość i tej przeszłości, pamięci tej przeszłości, bronić?
Potrafimy wyspowiadać się i ruszyć naprzód?
Nie wiem. Chcę wierzyć, że przynajmniej ja się do tego zbliżam.
Czas przeszły i totalnie dokonany.
Ale czy aby na pewno?
Przecież owe wschodnie hordy nie zniknęły, niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane - ono wciąż jest i dziś bardziej niż jeszcze kilka, czy kilkanaście lat temu. I wciąż ludziom nie chce się pomyśleć nad konsekwencjami wyborów.
Wciąż żyją Świadkowie, dzięki którym możemy odczytać znaki czasów.
Si vis pacem para bellum. A nade wszystko honor i nie czyń drugiemu co tobie niemiłe, choć gdy bliźni podły, wtedy.
Wierzę, że nadszedł czas, gdy Bóg przestał się na nas obrażać i wreszcie wybaczył.
Wierzę, że nadchodzi dzień, gdy znów będzie można bez lęku spojrzeć w przyszłość i zaśpiewać:
Ziemio ciemnych lasów
i przejrzystych wód
przestrzeń twych zagonów
jasny przemierza cud
"Odpoczynek wszystkim uśpionym i pokój wszystkim zmarłym". Tymi słowy Ernst Wiechert zakończył jedno z najważniejszych dzieł swego życia - "Dzieci Jerominów", swoiste pożegnanie z Prusami. A ja pragnę dodać do tych słów tylko jedno: pokój pamiętającym oraz:
Land der dunklen Wälder
und kristall'nen Seen,
über deine Felder
lichte Wunder geh'n.
Paweł Sieger
Moskwa nigdy nie należała do świata europejskiego. Nigdy! Czasem tylko się oń ocierała, mrugała zalotnie okiem, przyjmowała niektóre mody, modyfikowała na swój własny sposób niektóre pomysły. Jednak nigdy europejskość nie była czymś więcej niż sztafażem, odrobiną pudru kiepsko przykrywającym azjatyckość.
Niezależnie od tego, czy było to jedno z ruskich księstw, dominująca, carska Rosja, zdehumanizowany sowiecki kołchoz, czy przywracająca potęgę odradzająca się Nowa Rosja, zawsze był, jest i będzie to stan umysłu a nie przestrzeń wolnych ludzi. Zawsze była, jest i będzie to antyteza naszego świata i naszej kultury.
Rosyjski świat wartości jest całkowitym zaprzeczeniem naszej cywilizacji. I nie zmienia tego fakt, że świat białego, zachodniego człowieka wynaturza się i coraz bardziej staje się swoją własną karykaturą.
Choć rządzący Europą robią co mogą by to zmienić, dla wielu Europejczyków wciąż najważniejszy jest człowiek, wolna jednostka, która ponosi odpowiedzialność za swe decyzje i której tzw. państwo nie może niczego narzucać. Coraz mniej to prawdziwe stwierdzenie, ale nadal - choćby deklaratywnie - podmiotowość a nie przedmiotowość każdej osoby to obowiązująca w naszej kulturze zasada.
Rosja to stan, w którym jednostka znaczy niewiele a często zgoła wręcz nic. To stan, w którym los pojedynczego człowieka podporządkowany jest omnipotentnemu państwu, wąskiej grupie, która decyduje o teraźniejszości i przyszłości za nic mając jednostkę. To wreszcie stan, w którym ta pozbawiona praw jednostka godzi się na przypisaną jej rolę uznając, że to jest właśnie to, co dla każdego jest najlepsze. Bo wszystkie niedostatki wynagrodzi świadomość, że Rosja jest wielka, potężna, że wszyscy się jej boją, że może innym narzucać własną wolę. A że głód, brud, smród. Matuszka Rossija jest najważniejsza. Człowiek jest przedmiotem a nie podmiotem.
Niewielu z tych, którzy nie zetknęli się z tym światem jest w stanie zrozumieć jak jest on odmienny, obcy i jak wielkie zagrożenie stanowi. Większość patrzy na Rosję i traktuje ją jak każdy "normalny" kraj, taki, w którym sam żyje. I ten błąd jest bezwzględnie i bardzo skutecznie przez Rosję wygrywany. Nie do przecenienia jest również nieprawdopodobna wręcz korupcja europejskich tzw. elit polityczno-gospodarczych, które wsysane w świat dziwnych zależności i możliwości zarabiania ogromnych pieniędzy stają się swoistą V kolumną.
Gdyby nie potworne skutki jakie głupota i nieudolność tzw. europejskich elit w kontaktach z Rosją niesie, to pewnie dobrze bym się bawił obserwując jak raz za razem zadufani w sobie piewcy "europejskich wartości" są ogrywani przez bezwzględne bydlę bezkompromisowo prące ku wytyczonemu celowi. Niestety, owa głupota i nieudolność [wolę myśleć, że to tylko głupota i podłość a nie zwykła zdrada i zaprzaństwo] niosą straszne skutki dla każdego z nas.
Rosja, po latach upokorzeń i upadku, znów jest silna a będzie tylko silniejsza, Europa jest słaba a będzie jeszcze słabsza, chyba, że nastąpi przebudzenie i powrót do tego wszystkiego co stanowiło o sile i atrakcyjności naszej kultury. Możliwe, że tak się właśnie dzieje i jesteśmy świadkami dokonującego się zwrotu o czym mogą świadczyć wyniki ostatnich wyborów do tzw. europarlamentu. Może, ale - niestety - bardziej prawdopodobna jest inna możliwość i inny scenariusz:
To tylko chwilowy zryw, nieistotny, w sumie, bunt a wkrótce rządząca Europą klasa polityczna [i nie tylko Europą, ponieważ dotyczy to przecież także obecnej ekipy amerykańskiej] wykona jakiś manewr pt. ucieczka do przodu, dzięki czemu skutecznie zostanie spacyfikowany cały ruch zmian i powrotu do prawdziwych wartości a nasza przyszłość będzie nieodwołalnie zdefiniowana w kategoriach coraz szybszego upadku. I wcale nie będzie to taka piękna katastrofa.
Ale Rosja to nie jedyny problem.
Przyjęcie milionów muzułmanów spowodowało, że z pokolenia na pokolenie islam staje się coraz potężniejszą siłą w Europie całkowicie ją odmieniając. I jeśli rozwój w znacznym stopniu nieprzychylnej naszej kulturze mniejszości nie zostanie zahamowany, to za pokolenie, albo dwa zachodnia Europa będzie mówić "Allach akbar". Wynaturzony europejski system promuje i premiuje cwaniactwo, kombinatorstwo, życie na cudzy rachunek, głupotę i pandaizm [od słów: pan da]. Społeczności muzułmańskie nie integrują się, bo nie muszą. Nie przyjmują za swoją naszej kultury, bo nie muszą. Szybko zrozumiały, że durnowaci Europejczycy stworzyli system, w którym można spokojnie nic nie robić a żyć. Równocześnie są to ludzie, którzy w niewielkim stopniu cokolwiek wartościowego cały czas pozostając na marginesie. Tworzy się w ten sposób chore sprzężenie: pozostają na marginesie, bo o nic nie muszą się starać, ale pozostając na marginesie odstają w jakości życia a odstając są coraz bardziej sfrustrowani i tę frustrację wyładowują na tych, którzy na nich łożą. Oczywiście, stwierdzenie, że wszyscy muzułmanie reprezentują taki sposób podejścia jest krzywdzący, ale siła i znaczenie takich fundamentalistycznych i nam wrogich ruchów są coraz większe.
Jednak gdyby nie podstawowe zagrożenie ani Rosja, ani islam nie stanowiłyby większego problemu. Tym, dzięki czemu stały się realnym niebezpieczeństwem są sami Europejczycy, bo to oni, my, zajmują się rozwiązywaniem problemów, które problemami nie są, albo stają się nimi przez ich, naszą głupotę. To ich, nasze, syte brzuchy, fizyczne i umysłowe lenistwo, apatia, obojętność, lęk przed najdrobniejszą zawieruchą burzącą gnuśny spokój i fałszywy dobrobyt, niechęć do walki a nade wszystko moralny upadek powodują, że wkrótce nie tyle obudzimy się z ręką w nocniku, ile w tym nocniku zostaniemy zwyczajnie i przykładnie, utopieni.
Boje o wymyślone równouprawnienia, tęczowe parady, obłędne parytety, wyrównywania szans, społeczną gospodarkę rynkową, regulowanie najdrobniejszych przejawów ludzkiej aktywności, krępowanie coraz liczniejszymi i mocniejszymi więzami przedsiębiorczości, walka z wyimaginowanymi zagrożeniami, gigantyczne marnotrawstwo środków odbieranych coraz mocniej upodlanym ludziom, powszechne i ciągłe inwigilowanie i kontrolowanie - to wszystko oznacza, że europejski świat coraz bardziej oddala się od tego wszystkiego co uczyniło go potężnym, kreatywnym i atrakcyjnym powodując, że z jednej strony sam dla siebie jest największym zagrożeniem, z drugiej nie jest w stanie walczyć z zewnętrznymi zagrożeniami i staje się coraz smakowitszym, bo coraz łatwiejszym do zdobycia, łupem dla barbarzyńców.
Jest jednak zasadnicza, zupełnie podstawowa różnica między rosyjskim stanem umysłu a islamem - Rosja jest w swej pozornej nieprzywidywalności, totalnej arogancji i bezwzględności całkowicie przewidywalna, oczywiście, pod warunkiem, że rozumie się czym ona jest a nie - jak wcześniej wspomniałem - traktuje się ją jak każdy inny "normalny" kraj. Islam jest nieprzewidywalny, bo świat religii Proroka jest zróżnicowany jak chyba nigdy jeszcze w swej historii nie był.
Patrzenie na współczesny islam przez pryzmat tępych, brutalnych i bezlitosnych dżihadystów jest niebezpiecznym, bo głupim, uproszczeniem. Islam to nie tylko bezmyślna masa talibanu, to nie tylko agresywni w promowaniu swojej wizji świata wahabici, to nie tylko swołocz spod znaku tzw. Państwa Islamskiego znaczącego swe istnienie stosami trupów wszystkich, którzy nie przyjmują ich rozumienia religii i świata, to nie tylko teokratyczny, szyicki Iran, to także Indonezja, Malezja, Tunezja, Bośnia, Turcja, to przede wszystkim najważniejsza medresa muzułmańskiego świata, czyli kairski uniwersytet Al-Azhar. Świat islamu rozpięty jest między tak odległymi od siebie skrajnościami, że aż można zastanawiać się czy istnieje cokolwiek co owe skrajności łączy poza słowami "Allach akbar". Jest rozpostarty między tępym, brutalnym i nietolerancyjnym krwawym dżihadem analfabetów a tradycją światłego, tolerancyjnego nauczania niezliczonej liczby myślicieli otwierających dla "poddanych Bogu" skarby odmiennych kultur, minionych czasów ale i współczesnego świata.
Pojawia się pewien dylemat:
Skoro nasza Europa ma upaść, to pytanie brzmi czy, gdy za jedno lub dwa pokolenia Niemcy, Francja, czy Holandia będą państwami muzułmańskimi, to bliżej nam będzie [nam, smętnym pozostałościom cywilizacji białego człowieka] do prawosławnej, w gruncie rzeczy zawsze prymitywnej Rosji, czy islamu? Jeśli będzie to islam ajatollahów, talibów i innej swołoczy, to wybór jest jak między dżumą i cholerą - i tak szlag nas trafi, i tak, więc jaka różnica i czym się przejmować. Ale jeśli będzie to islam spod znaku spadkobierców Muhammada Abduha - wtedy bliżej nam będzie właśnie do niego.
Jeśli więc Europa się nie przebudzi, nie wyrwie z letargu, nie odrzuci chorych i zwyrodniałych idei, wtedy pozostanie nam tylko modlić się, by ci którzy nią zawładną bardziej przypominali władców Al-Andaluz niż bandytów z Al Kaidy.
Demografia jest nieubłagana a tzw. procesy dziejowe niezmienne - zawsze rozwinięta, ale zdegenerowana cywilizacja upada pod naporem barbarzyńców: Germanów, Hunów, Wizygotów, Wandalów, Arabów, czy Seldżuków. Tak było zawsze i wszędzie, więc dlaczego nie miałoby stać się tak i teraz? Wszak Historia uczy, że nigdy nikogo niczego nie nauczyła, więc prawdopodobieństwo, że wyciągniemy wnioski, pożyteczną naukę z losów imperiów, które przeminęły, jest bardzo, bardzo niewielkie.
I na koniec:
Pewnie nie dożyję muzułmańskiej Europy a trochę szkoda, bo z przyjemnością poprzyglądałbym się jak tęczowi aktywiści próbują w muzułmańskim Berlinie zorganizować jedną ze swych parad. Tylko, czy ktokolwiek pozwoli im wyłonić się choć na chwilę z katakumb?
Paweł Sieger
16 listopada 2014 w całej Ukochanej i Najjaśniejszej skończy się okres ochronny i rozpocznie się rzeź.
Rozpocznie się krwawa rzeź samorządowa.
W Polsce jest 2.479 gmin, 680 powiatów i 16 województw. Dzięki temu mamy prawie pięćdziesiąt tysięcy różnych radnych [dokładnie - 46.790] i prawie 250.000 urzędników samorządowych oraz nieoszacowalną liczbę osób zarządzających majątkiem samorządowym, ale niebędących zwykłymi urzędnikami [prezesi spółek komunalnych, dyrektorzy szkół, dyrektorzy i kierownicy bibliotek, ośrodków sportowych i rekreacyjnych, etc.]. I ludziska na to wszystko pokornie płacą.
"I kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy. to są nasze pieniądze, proszę pana. społeczeństwo, społeczeństwo, proszę pana".
A dokładnie to wygląda to tak:
Z każdej złotówki wpłaconej do Urzędu Skarbowego 39,34 groszy trafia do budżetu gminy, 10,25 do budżetu powiatu i 1,6 grosza do budżetu województwa [to w przypadku podatku dochodowego od osób fizycznych; w przypadku podatku od osób prawnych kwoty są następujące: 6,70, 1,40 i 14,75]. A jeszcze mamy dochody własne, darowizny, subwencje, dotacje, etc. O tym zaś gdzie, albo do kogo trafią zebrane/ zabrane pieniądze decydują radni oraz wójt/ burmistrz/ prezydent.
Nieco przy okazji cały system samorządowy działa jak przemyślana, ale niezbyt złożona machina korupcyjna i swoiste perpetuum mobile - wystarczy "ustawowo" określić czym "samorząd" ma się zajmować, by "samorząd" sam z siebie zaczął generować kolejne rzesze urzędników [oczywiście niezbędnych i kompetentnych, powoływanych na swoje stanowiska w sposób "transparentny"].
Dopóki więc nie zmieni się "ustrój samorządowy", dopóty hydrze wyrastać będą kolejne łby. Na zmiany trzeba jednak poczekać aż przy ul. Wiejskiej znajdzie się odpowiednia grupa zdeterminowanych "przedstawicieli narodu".
Chociaż jednak "samorząd" nie może zmienić obowiązującego "prawa", to przy odrobinie dobrych chęci można przeprowadzić jego swoistą "falandyzację".
Można wprowadzić zasadę, że budżet samorządowy po stronie wydatków powiązany jest z wpływami z konkretnej miejscowości. Operacja niezbyt skomplikowana - wystarczy by urząd skarbowy określił kwotę wpływów z podatku PIT i CIT z danej miejscowości i te środki w całości [albo w znaczącej części] na nią przeznaczać. Również podatek od nieruchomości, czy wpływy z opłaty adiacenckiej muszą zostawać w miejscowości, w której zostały zebrane. Jeśli równocześnie wykorzysta się zapisy ustaw mówiące, że samorząd może zlecić wykonywanie swoich zadań podmiotom zewnętrznym [organizacjom pozarządowym, stowarzyszeniom, fundacjom, radom sołeckim i osiedlowym, etc.], wtedy o wykorzystaniu pieniędzy nie będą decydować radni, tylko mieszkańcy. A co oni zrobią ze swoimi pieniędzmi, to ich sprawa. Wybudują chodnik, założą oświetlenie, zafundują dzieciom lalki Barbie, czy będą imprezować - nic nikomu do tego [a zupełnie przypadkiem kilku urzędników będzie musiało pożegnać się ze swoimi biurkami i zacząć szukać jakiejś uczciwej roboty].
Uzupełnieniem musi być również wprowadzenie zasady, że wszelkie decyzje muszą być wydawane natychmiast, "bez zbędnej zwłoki". Gdy więc urzędnik będzie miał świadomość, że za wydanie decyzji "ze zbędną zwłoką" straci posadę "bez zbędnej zwłoki", wtedy okaże się, że wszystko można robić szybciej i mniejszą liczbą ludzi.
Ale zacząć należy od prawdziwego zewnętrznego audytu.
Pomysł jest bardzo prosty - w drodze przetargu/ licytacji wybierana jest firma, która ma za zadanie przeprowadzić optymalizację finansów, stanowisk, dysponowania majątkiem, etc. Jeśli taka firma za swą pracę otrzyma 10, 15, czy nawet 25%, to i tak będzie to czysty zysk [znajdzie 100.000, to otrzyma 10.000, 15.000, może nawet 25.000, ale reszta zasili budżet samorządu]. Są w Polsce samorządy, w których "audytor" się nie pożywi, ale są i takie, gdzie zarobi mnóstwo. Tak, czy siak będzie zysk.
Będzie zysk dla mieszkańców - konkretny i finansowy.
Jeśli założymy, że dzisiejsze sondaże nie będą zbytnio odbiegać od wyników wyborów samorządowych, to spokojnie można przyjąć, że do wymiany pójdzie jakaś połowa radnych, spora liczba wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów i marszałków a wraz z nimi wymieciona zostanie liczna rzesza "ważnych" urzędników: dyrektorów, kierowników, naczelników, prezesów.
Bo zasady rzezi powyborczej w samorządach niczym nie różnią się od rzezi ogólnopaństwowej, do której dochodzi przy okazji zmiany ekipy zarządzającej krajową masą upadłościową. Oczywiście, ponieważ niektórych nie da się wyrżnąć, to efekt ostateczny będzie następujący: ileś tysięcy osób zostanie zastąpionych ilomaś tysiącami odpowiedniejszych osób, zaś ci którzy nie mogą zostać wyrżnięci zostaną uzupełnieni o nowych - czyli swoiste perpetuum mobile samorządowej biurokracji będzie się kręcić jeszcze trochę szybciej dostarczając tysięcy nowych specjalistów i ekspertów, których zatrudnienie uzasadniane będzie ogólną sytuacją społeczno-gospodarczą, kolejnymi wyzwaniami, niespełnionymi oczekiwaniami, niecierpiącymi zwłoki potrzebami, poważnymi i cywilizacyjnymi problemami, etc., którymi trzeba się zmierzyć i które należy rozwiązać by "ludziom żyło się lepiej" a "rodzina była na swoim". A do tego wszystkiego dochodzi ta niezliczona liczba zaniedbań, zaniechań, straconych szans, niewykorzystanych możliwości, itd. itp., z którymi "nowi" też muszą się uporać, więc potrzeba odpowiednich nowych kadr.
Kolejnych.
W związku z wyborami pojawi się mnóstwo programów samorządowych przygotowanych przez partie polityczne, stowarzyszenia, organizacje pozarządowe, czy lokalne wspólnoty. Patrząc na to co przedstawiano wyborcom dotychczas można się spodziewać wysypu tomów opracowań, bibliotek pobożnych życzeń, zbiorów zaklęć i wróżenia z fusów. Będzie również Katastrofa Smoleńska, Zielona Wyspa, zaprzepaszczone szanse, widoki na przyszłość, zestaw naprawczy homo-nie-wiadomo, gloryfikowanie i potępianie, obiecywanie, zaklinanie, wznoszenie oczu ku niebu [Niebu?], gromienie ze słusznych pozycji, samokrytykowanie połączone z obietnicą poprawy i sto tysięcy innych rzeczy.
A propozycja KNP jest prosta, czytelna i krótka. Jedna strona A-4. I wszystko jasne - Wasze pieniądze i Wy decydujecie, bo nikt lepiej od Was nie wie, co jest Wam potrzebne. Wam - w Waszym mieście, w Waszej wsi.
I tyle w temacie najbliższych wyborów.
Paweł Sieger
Koniec osiemnastego wieku przyniósł sporo różnych wydarzeń, które do dziś odbijają nam się czkawką - np. "Wolność, Równość, Braterstwo" - i kilka takich, które ową czkawkę czynią mniej nieprzyjemną - np. odlot balonem a każdy przyzna, że odlot jest jednak cool.
Gdy wrzało w Koloniach, gdy bankrutowała Pierwsza Córa Kościoła a jej lud zaczął kombinować przy elemencie łączącym głowę z tułowiem, na Wyspie-za-Kanałem przyszło na świat dziecko aktorki i królewskiego urzędnika. Ówże wiekopomny poród przynoszący światu To-Dziecię dokonał się - w zależności od źródła - w 1787, lub 1789 roku. Czasy niespokojne, porody z wyzwaniem i rodzice obciążający syna genetycznie., czyli koszmar przedkapitalistyczny [ ale mniejszy niż koszmar kapitalistyczny, który dopiero "społeczna gospodarka rynkowa" oraz - wespół w zespół - "demokratyczne państwo prawne" i "urzeczywistnianie zasad sprawiedliwości społecznej" skutecznie rozjechały].
Co by nie mówić i pisać był to koszmarny czas dla upośledzonych dysfunkcyjną rodziną dzieci i śmiało można przyznać, że polskie sądy rodzinne i Jugendamty miałyby niezłe używanie, gdyby wtedy akurat działały. Ale w owych zamierzchłych, strasznie paskudnych czasach, gdy lud powoli rozpoczynał swój marsz po Bastylię i władzę, taki był generalny standard, a nawet norma.
Dziecię Wyspy-za-Kanałem wzrosło, ale niezbyt wiemy jak, bo relacje nieco się różnią - piękny był mąż ów i posągowy, czy może mały i obleśny? Nie dowiemy się tego pewnie nigdy, ale ponieważ Wieszcz Słowacki Juliusz się zachwycił, więc coś w dorosłym już wtedy Onym-Dziecięciu musiało być. Możliwe też, że drobne różnice w opisie to tylko prosta wypadkowa ludzkich emocji bądź to zbudowanych na uwielbieniu, bądź to na zazdrości [odpowiedni specjaliści z tytułami psychiatrycznymi, resocjalizacyjnymi, politologicznymi, socjologicznymi i patologicznymi okupujący TVN24 i GW wyjaśnią wszystko zgodnie z obowiązującą wykładnią, więc nawet nie trzeba będzie bardzo natężać zwojów mózgowych, by wypowiadać kwestie, za które w towarzystwie przy grillu dostanie się brawa, mało śmierdzącą kaszankę i trochę ciepłego piwa].
Ok, koniec tego wstępu - gdzieś między 1787 a 1789 na świat przyszedł najwybitniejszy angielski aktor [przynajmniej dla jemu współczesnych i kilku nam współczesnych był najwybitniejszy], czyli Edmund Kean, który zasłynął wybitnymi kreacjami szekspirowskimi a kontynentalnemu widzowi jest raczej znany ze sztuki przedstawiającej aktora sylwetkę wybitną.
Teraz pytanie:
Co ma Kean do tego co się wokół nas dzieje? Po co tym się zajmować? I skąd tytuł?
Po kilku chwilach na powtórne przeczytanie powyższych akapitów przechodzimy do odpowiedzi, która brzmi:
Po pierwsze - a dlaczego nie? Fajnie się, przecież, czegoś dowiedzieć; nawet trochę bez sensu.
Po drugie - Kean był aktorem, występował na scenie, szczególną sławę przyniosły mu role szekspirowskie, był mały i brzydki, albo piękny i wspaniały w zależności od tego kto go opisywał.
Jakieś skojarzenia?
Nie?
To zaczynamy.
Istnieje coś takiego jak "scena polityczna" - trochę wirtualna, trochę burdelowo-sejmowo-kuluarowa, ale jest. Od kilku lat na tej scenie działa kilku takich, "co to ja wiem a Pan rozumiesz" i którzy są mali i brzydcy, albo piękni i wspaniali, w zależności kto obraz kreśli. Mamy Donaldu, mamy Jarosławu oraz cały zestaw person zapierniczających z halabardami w III akcie, napierniczających się plastikowymi mieczami w II, czy umierających, ale zawsze zmartwychwstających między aktem I a X. Istnieje również cała rzesza [że się tak wyrażę] postaci tragikomicznych, które przewijają się gdzieś między kulisami, sceną i stołówką pracowniczą, a z którymi jest problem, bo zawsze im się zdarzy wyskoczyć jak Filip z konopi, czego ani reżyser, ani sufler nie przewidzi [tzn. - nam się wydaje, że to takie nieprzewidywalne zachowanie niedopieszczonych, bo w rzeczywistości, wszystko jest doskonale poustawiane]. Przewija się również całkiem spory zestaw zdradzonych żon, porzuconych kochanków [albo odwrotnie], niedopieszczonych asystentów i zarobionych diw [albo odwrotnie] oraz pląsających różnej maści aniołów i demonów. A wszystko z wykorzystaniem zaawansowanych i perwersyjnych urządzeń gimnastycznych typu pejczyk, czy tasiemka.
Czyli - dwoma słowy - Scena Narodowa.
Wydaje się, że najpierw powinniśmy się przyjrzeć dwóm najważniejszym - przynajmniej w powszechnej opinii - aktorom owej burdelowo-sejmowo-kuluarowej sceny obrotowej [i nie chodzi mi o ich walory zewnętrznie estetyczne, ani o wewnętrzno-estetyczno-polityczne, czyli nie będziemy się zajmowali tym, który jest brzydki i ograniczony, a który piękny i wspaniały]. Ale nie, nie będziemy się zastanawiać, który jest gładki i posągowy ora kulom się nie kłania, a który podły i ze spodniami wytartymi na kolanach od klęczenia. Zajmiemy się realizacją i reżyserią, bo aktorów Sceny Narodowej niech sobie opisują widzowie.
Gdy w 1831 roku Wieszcz Słowacki Juliusz obejrzał sztukę z Keanem w roli głównej, to był zachwycony. Był zachwycony nieprawdopodobnym kunsztem, dzięki któremu dramaty i komedie hrabiego de Vere'a nabierały zupełnie nowego blasku a postacie głębi. I ja też jestem zachwycony, chociaż o inny spektakl chodzi a źródło mego zachwytu jest zgoła odmienne, zaś do Słowackiego mi daleko, oj daleko [prozą pisuję, bo dwa wiersze, które kilkadziesiąt lat temu stworzyłem to o trzy za dużo]. Jestem za to zachwycony teatrum, które oglądam, a także bardzo ciekawi mnie scenariusz, jak się rozwinie subtelna i wręcz koronkowo utkana intryga oraz - to chyba najważniejsze - reżyseria i kto stał za doborem kukiełek. Że o budce suflera nie wspomnę. I kasie z biletów też.
Zastanówmy się - ileż to razy zdarzyło nam się obejrzeć jakiś gniot straszliwy, w którym ani akcji, ani spójności wizji, ani reżyserii a scenografia pod psem, a jednak dostrzegliśmy coś, co nie pozwala nam w czambuł rzeczonego gniota potępić. Tym czymś była kreacja aktorska, często nawet nie pierwszoplanowa, jakaś perełka zabłąkana w odmęty beznadziejnej inscenizacji, przedstawienia, czy filmu, która rozjaśniła kilkadziesiąt minut spędzonych w teatrze, czy sali kinowej.
No, co - nie zdarzyło się Wam przeżyć czegoś takiego?
Jednak w teatrum politycznym, które rozgrywa się wokół nas sytuacja jest całkowicie odwrotna, bo oto aktorzy kiepscy, jakby z łapanki, albo delirycznych majaków pijanego debila wyciągnięci, za to reżyseria. i scenariusz. Pierwsza klasa! Zastępy a-Keanów przewijają się przed widzami roztaczając wątpliwe uroki swej niezdarności i prymitywizmu, ale za sprawą wyjątkowej maestrii reżysera i niesłychanie sprawnie zawiązanej akcji przez autora tej tragifarsy widownia co i rusz bije brawo, rzuca kwiaty pod nogi kolejnej łajzy zaśmiecającej swym podłym jestestwem scenę, albo wyśpiewuje hymny pochwalne na cześć takiej kreatury.
I choć niewielka część widowni bardziej uwagę zwraca na reżysera przewijającego się tam i ówdzie, który wciąż i wciąż, na bieżąco, swą trupą dyryguje - czasem zza kulis, czasem z pierwszego, czy drugiego rzędu widowni a czasem ze skrytości budki suflera - to reszta za nic ma uwagi, że spektakl marny, aktorzy beznadziejni a całe to widowisko jeden ma cel - trwać i trwać, bo cena biletu zależy nie od jakości, ale długości trwania.
Więc trwa teatralna podłość a gawiedź głucha na ostrzeżenia, że za chwilę ostatnie gacie będzie musiała zastawić by przeklęty spektakl mógł trwać, wciąż z uwielbieniem wpatruje się w przewijające się przed oczami matolstwo. A autor i reżyser liczą zyski od czasu do czasu tylko z niepokojem spoglądając ku przytomnej części widowni zastanawiając się, czy aby na resztę jej sceptycyzm się nie rozleje.
Ale nie muszą się martwić - publika łyka szajs jak pelikan, więc zyski nie zagrożone i nie trzeba się niczym przejmować.
Wciąż tylko się zastanawiam:
Kto napisał scenariusz, kto rozpisał role i kto tym wszystkim manipuluje. Mam pewne podejrzenia, jakieś nazwisko jedno, czy drugie na końcu języka, ale pamięć nie ta, albo trochę za mało danych, by wszystko w całość ułożyć.
Szkoda też prawdziwych Keanów, którzy nie mogą się doczekać by ktoś wreszcie wystawił dzieło prawdziwe na scenie, która nie zasługuje by kalać ją jarmarczną tandetą.
A może ta scena już na nic więcej nie zasługuje, bo jaki "naród", taka "scena narodowa"?
Paweł Sieger
Dziś o kielecczyźnie i ziemi sandomierskiej, ale zanim o walorach i pomysłach na spędzenie wolnego czasu, najpierw anegdota:
Ponad dwadzieścia lat temu udało mi się zostać - nawet na kilka lat - studentem Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. Niesiony lekturami i filmami [np. "Indiana Jones"] wyobrażałem sobie, że przede mną odkrycia niesamowite, dzięki którym zapiszę się w encyklopedii [ale nie w nonsensopedii] oraz popchnę odpowiednią gałąź wiedzy na lepsze tory, dam w dupę autorytetom oraz pokażę, że. [nawet w jakimś stopniu to mi się udało, ale zupełnie nie tak jak myślałem].
Proza archeologicznych studiów wymagała by student [oprócz uczenia się o tym i tamtym] zapierniczał na wykopaliskach oraz [dwa razy do roku, czyli wczesną wiosną i późną jesienią] przeleciał się po polach, by zbadać, czy czegoś nowego chłop polski nie wyorał [takie coś nazywa się badania powierzchniowe, czyli element realizacji "archeologicznego zdjęcia Polski", czyli AZP, w terenie].
Studia rozpocząłem w niezbyt pamiętnym roku 1988 a już dwanaście miesięcy później zaczęło się zjeżdżać mnóstwo zagranicznego tałatajstwa by podglądać, oceniać i. uczyć się, czyli tzw. wymiana naukowa.
Jakoś tak w 1989, albo 1990 na nasze badania powierzchniowe dotarła trzyosobowa grupa obywateli Helwetii z głębokim zamiarem dokonania odpowiednich analiz, obserwacji oraz by wyciągnąć wnioski. Niestety, problem był jeden i zasadniczy - badania, na które trafili, wykonywaliśmy w okolicach Iłży a Iłża na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to nie było najwspanialsze miejsce do mieszkania. Raczej nawet było to miejsce gdzieś w okolicach ostatniego miejsca, w którym w miarę przytomny przedstawiciel gatunku człowieka rozumnego chciałby się znaleźć. Nieważne.
Przyjechaliśmy do Iłży, rozlokowaliśmy się w domkach MGOSiR-u [Miejsko- Gminnego Ośrodka Sportu i Rekreacji] i ruszyliśmy badać zaorane i przeorane pola. A z nami wyruszyli Helweci [dwa osobniki męskie, choć jeden raczej nijaki, i jeden osobnik żeński].
Późny marzec, czy wczesny kwiecień, zimno, ponuro, kilka godzin łażenia po polach i zaznaczania na mapach każdej skorupki, fragmentu krzemienia, czy kostki, na które się natrafiło, potem coś na ząb w "restauracji" i powrót do "bazy". A w bazie wieczorem, gdy za oknem deszcz i piździ jak - nie przymierzając - w kieleckiem. Więc wieczorem - w "miasto" idziemy.
Przypominam - jest przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w ekipie Szwajcarzy, z których żaden nie mówił językiem Mickiewicza, Słowackiego, czy nawet Jarosława Kaczyńskiego a za oknem zacina deszcz i jest zimno.
Na drugi, albo trzeci dzień postanowiliśmy z przyjacielem wieczór spędzić w "mieście" a żeby było raźniej i ciekawiej zabraliśmy towarzyszy "pod-alpianych". Ponieważ wybór lokali był mocno ograniczony - a właściwie to ograniczał się do lokalu gastronomicznego "Zamkowa" i drugiego, nieco lepszego lokalu gastronomicznego "Rycerska" - postanowiliśmy równo czasem obdzielić oba miejsca. Nie pamiętam, czy zaczęliśmy od lepszej, czy od gorszej knajpy, ale skończyliśmy w tej, w której zaczęliśmy.
Otóż po wejściu do świątyni Bachusa i Pana dostrzegliśmy dwie raptem osoby: wytapirowaną i wysmarowaną "żenę za pultem" [a dokładniej za ladą chłodniczą, w której biegały radośnie zielone śledzie, fioletowe plasterki sera, i coś co niczego nie przypominało] oraz miejscowego kiwaczka. Kiwaczek siedział wsparty na blacie stołu z głową podtrzymywaną dłońmi i kiwał się. Byliśmy więc świadkami rytuału znanego pod nazwą "horyzontalnie-wertykalnie", czyli okrutnej i heroicznej walki z wymysłem niejakiego Newtona. My stoimy przyglądając się a to "żenie za pultem" a to kiwaczkowi, "żena za pultem" patrzy na nas w sposób w jaki kot patrzy na mysz, albo minister finansów na nasze portfele a Kiwaczek bój toczy. I pewnie tak byśmy sobie stali do us. śmierci, gdyby opór kiwaczka nie osłabł i grawitacja przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę. Kiwaczek wykonał więc figurę artystyczną pt. nieskoordynowany potrójny axel mordą w podłogę, czyli, najzwyczajniej w świecie, wyrżnął artystycznie w glebę i to tuż pod naszymi nogami, co na "żenie za pultem" nie zrobiło absolutnie żadnego wrażenia, na moim przyjacielu i na mnie niejakie, za to na Helwetach - i owszem - całkiem spore.
Kiwaczek zglebił, ale się gramoli jakieś ruchy robaczkowe wykonując, "żena za pultem" dłubie w zębach, Helwetom oczy wyskakują na szypułkach, my zastanawiamy się co dalej.
Po chwili dezorientacji przyjaciel postanowił wytłumaczyć przyjezdnym z innego wszechświata zwyczaje miejscowego ludu pracującego oraz kultywowane z dziada pradziada tradycje. Niestety, zrobił to jak Pan Bóg przykazał, czyli w języku obcym, co wywołało dziwny grymas na twarzy "żeny za pultem" i ostatecznie ocuciło kiwaczka, który bardzo powoli zaczął się zbierać z miejsca tymczasowego zakwaterowania wypowiadając jakieś powszechnie znane zaklęcia typu, "o kur..", "ja pier.", itp.
Ponieważ przeszła nam ochota na inteligentne spędzanie czasu w lokalu gastronomicznym kategorii przedostatniej, postanowiłem, że to co każdemu studentowi w nauce jest potrzebne zakupimy na miejscu i przeniesiemy się do górującego nad miastem biskupiego zamku by wiedzę szlifować pod chmurką. Poinformowałem więc wycieczkę, że tu zrobimy potrzebne zakupy i podszedłem do "żeny za pultem" prosząc w znanym jej narzeczu o kilka napojów przezroczystych i coś do popicia. Ponieważ o coca-coli, czy soczkach można było zapomnieć a oranżada wyszła, to - na zasadzie zastępstwa i uzupełnienia - nabyliśmy kilka butelek "sowietskoje igristoje" w kolorze czerwonym. Bo miało bąbelki i zawierało w gratisie tak zwanym efekt dodatkowy, gdy dodać do napojów szlachetnych a bezbarwnych.
Kiedy do kiwaczka dotarło, że przynajmniej niektórzy "kosmici" mówią w sposób dlań zrozumiały, postanowił dowiedzieć się jakie to dobre wiatry przygnały nas w te gościnne iłżeckie strony. Krótko wyjaśniłem co robimy i skąd jesteśmy - to znaczy skąd ja i mój przyjaciel jesteśmy - na co Kiwaczek lekko się skrzywił, coś pod czaszką zaszumiało, zabulgotało, poprzemieszczało się bezładnie od ucha do ucha i z ust wydobyło się pytanie:
- A oni?
Wyjaśniłem, że "oni" to też studenci, ale ze Szwajcarii i przyjechali do Polski trochę się podszkolić, bo u nich tam to.
Kiwaczek popatrzył z mieszaniną odrazy i litości na trójkę zagranicznych adeptów nauk bezsensownych [którym Marcin, czyli mój przyjaciel, wciąż na bieżąco wszystko relacjonował] a którzy to adepci z odrobiną przestrachu i niedowierzania obserwowali wydarzenia. W tym samym czasie w kiwaczkowej głowie znów coś zaszumiało, coś się poprzewracało, jakieś nieznane mu wcześniej procesy myślowe wykazały śladowe ilości swej obecności i po chwili z Kiwaczka wydobyło się pytanie, które do dziś rozwala mnie tak, jak rozwaliło mnie ponad dwadzieścia lat temu:
- A w Papieża to oni wierzą?
Od tego czasu upłynęło wiele lat i wiele się zmieniło. Choć Kiwaczki występują wciąż i wszędzie, to Iłża jest już zupełnie innym miejscem. Miejsko-Gminny Ośrodek Sportu i Rekreacji nadal istnieje, ale dziś jest to miejsce, w którym naprawdę można się "wysporcić" i "wyrekreacjować" opalając na plaży zmęczone członki, pluskając się w zalewie, tudzież wyrywając się na krótki spływ kajakiem. Można też potraktować Ośrodek jako bazę do wypraw w bliższą i dalszą okolicę. A zwiedzać, oglądać i podglądać jest co.
W samej Iłży oczywiście górujące, jako się już rzekło, ruiny zamku biskupów krakowskich, z którego rozciąga się piękny widok na samo miasto i okolicę. Oprócz zamku jeszcze kościoły: Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i Świętego Ducha, budynek dawnego przytułku dla chromych i leciwych dziś mieszczący Muzeum Regionalne i urocze kamieniczki. I jeszcze kilka innych równie ciekawych miejsc.
Po obejrzeniu i zwiedzaniu warto wybrać się w niedługą podróż kolejką wąskotorową by na końcu przejażdżki dotrzeć do Centrum Edukacji Leśnej, gdzie znajduje się arboretum, czyli zaplanowana zbieranina drzew i krzaczorów, dzięki czemu - jeśli akurat jesteśmy z dziećmi - jest szansa, że choć w minimalnym stopniu odgłąbimy latorośl po miesiącach spędzonych w szkole [się znaczy, że dziecko się wreszcie czegoś nauczy, oczywiście, o ile nie będzie sms-owało do kolegi, albo grało w coś na tablecie].
Z Iłży wybieramy się na podbój Sandomierza, ale nie bezpośrednio, tylko z przystankami. A kolejny znajduje się niespełna 30 kilometrów dalej i jest to. Wąchock.
Dobrze poinformowani trafimy do miasta na Zjazd Sołtysów by "podbój" okolicy rozpocząć od dawki dobrego humoru. Gorzej poinformowani trafimy do ładnego miasteczka i sobie chociaż rzeźbę sołtysa pooglądamy i kilka fot strzelimy. Oraz zastanowimy się co z tak fajnie rozpoczętą imprezą wyjazdową począć.
Myślimy, kombinujemy i już wszystko jest jasne, plan wycieczki ułożony - miłośnicy moczenia kija wybiorą się nad odtworzony zalew by złowić coś do jedzenia dla tej części wycieczki, która wróci zmęczona i głodna po wyprawie do przepięknego, absolutnie wspaniałego zespołu klasztornego cystersów, czyli wrócą z podróży w wieki bardzo średnie. Nie będę się rozpisywał o tym miejscu, jego architekturze, historii, niesamowitym klimacie - trzeba samemu zobaczyć, samemu poczuć atmosferę.
Przed wyjazdem warto się więc nieco przygotować, choćby odwiedzając takie strony:
Opactwo cysterskie w Wąchocku
www.wachock.cystersi.pl
Nafaszerowani obrazami i wiedzą oraz rybką wyruszamy w dalszą drogę, by dotrzeć do położonych raptem 40 kilometrów dalej Krzemionek Opatowskich.
Na wykopaliskach w Krzemionkach spędziłem kilka sezonów i był to chyba najwspanialszy czas w trakcie studiów, z którym również wiąże się mnóstwo wspomnień i sporo anegdot, ale nie będę tym Szanownego Czytelnika zanudzał. Ot, tak wspominam, bo mam ogromny sentyment do tego miejsca i ludzi, których tam spotkałem, którzy uczyli mnie zawodu [którego nie wykonuję] i z którymi wciąż utrzymuję kontakt [z niektórymi].
Krzemionki to miejsce szczególne na mapie Polski i Europy - to wspaniała kopalnia krzemienia pasiastego, którą można zwiedzać przez cały rok. A niesamowita jest z wielu powodów - z powodu setek hektarów powierzchni, z powodu zachowania i ogromnego trudu w jej odtworzenie, z powodu podziemnych szlaków, dzięki którym możemy zrozumieć jak trudnym zajęciem było pozyskiwanie krzemiennych konkrecji, z których później wyrabiano najrozmaitsze narzędzia i zrozumienia jak wielką pomysłowością musieli cechować się nasi przodkowie uruchamiając i prowadząc przez ponad dwa tysiące lat taki biznes. Jeśli będziemy mieli szczęście, albo po prostu wcześniej wszystko sprawdzimy, to dotrzemy na jakiś piknik archeologiczny, by naocznie poznać odtwarzany trud i znój dawnych górników, fachowców od wyrobu subtelnych krzemiennych narzędzi i zwykłych ludzi epoki neolitu i brązu. Zwyczajnie niezapomniana wyprawa w przeszłość i to bardzo odległą.
Więcej na stronach:
http://krzemionki.pl/
http://pl.wikipedia.org/wiki/Krzemionki
http://pl.wikipedia.org/wiki/Rezerwat_przyrody_Krzemionki_Opatowskie
Dokształceni, obfotografowani na ziemi i pod nią oraz objuczeni licznymi krzemiennymi pamiątkami ruszamy dalej w głąb ziemi świętokrzyskiej i sandomierskiej, ale w samochodzie spędzimy niespełna pół godziny, bo oto dotarliśmy do Opatowa, w którym zejdzie nam się trochę.
Prawie tysiącletnie miasteczko, w którym znajdowała się pierwsza komandoria Templariuszy na ziemiach polskich, ma wiele do zaoferowania turystom - wspaniała Kolegiata pw. Świętego Marcina z XII wieku, barokowy zespół klasztorny Benedyktynów, urocza Brama Warszawska prowadząca ku rynkowi, kościół pw. Świętego Idziego. Czyli małe, zadbane i bardzo urocze miasteczko gdzieś na skraju Gór Świętokrzyskich.
Od tej całej wiedzy i romańskich, gotyckich i barokowych wspaniałości już nam się w głowie kręci a tu przed nami kolejna atrakcja. I to jaka!
Palazzo in fortezza, czyli wybudowany w stylu włoskim przez niejakiego Ossolińskiego zamek Krzyżtopór w miejscowości Ujazd. Przepiękny, wspaniały przykład magnackiego szaleństwa architektonicznego Rzeczpospolitej u szczytu potęgi - według legendy zamek miał 4 baszty, bo 4 pory roku, 12 wielkich sal po jednej na każdy miesiąc, 52 pokoje dla tygodni w roku i 365 okien, czyli tyle ile jest dni [możliwe, że Imć Ossoliński przewidział również jakąś komórkę otwieraną raz na cztery lata, by Mu się kalendarz zgadzał].
Nigdy nie ukończony, w czasie Potopu Szwedzkiego ograbiony a w trakcie Konfederacji Barskiej zrujnowany, nie podniósł się ze zniszczeń, ale wciąż istnieją plany i pomysły by temu arcyciekawemu i cudownemu zabytkowi przywrócić blask. A gdy zamkniemy oczy i stojąc w pewnym oddaleniu do bramy wjazdowej wyobrazimy sobie Krzyżtopór jakim był w czasie swej krótkiej świetności i potem otworzymy oczy spoglądając na smutną ruinę, to łza się w oku zakręci i natychmiast wykonamy mały przelew, albo damy na tacę by tylko dusza świętej Pamięci Fundatora ucieszyła się zza światów patrząc jak blask do Palazzo powraca.
Eh. Ocierając łzy i klnąc Szwedów ruszamy dalej, ale niezbyt daleko, bo po pół godzinie i przejechaniu 40 kilometrów lądujemy wreszcie w Sandomierzu. A tu już musimy bardzo się postarać i wykazać niezłym samozaparciem by chcieć szybko opuścić miasto gdzie "San domierza".
Brama Opatowska, Rynek, Zamek, Dom Długosza, podziemna trasa turystyczna, synagoga. A wszystko jak w Rzymie, bo na siedmiu wzgórzach, tylko lepiej, bo Rzym - zasadniczo - poza jakimiś schodkami, czy schodami, to raczej płaski jest a w Sandomierzu jarów i wąwozików co niemiara.
To nie jest pomysł na jednodniową wyprawę. Nawet dwa i trzy dni to mało. Najlepiej pomyśleć o noclegach w gospodarstwach agroturystycznych i przeplatać wyprawy po wiedzę i dla zwiedzania z wyprawami - pieszymi, czy rowerowymi - niezliczonymi, malowniczymi szlakami. Bo przyroda, i ta ożywiona i ta nieożywiona, jest przepiękna i dostarcza tyle samo radości i wzruszeń co przechadzanie się klasztornymi krużgankami, albo wsłuchiwanie się w jedną, czy drugą fugę Bacha rozbrzmiewającą w sandomierskiej bazylice.
A w kolejnym odcinku - Siegerland i nie tylko.
Paweł Sieger
Od razu uprzedzam - nie będzie o żeglowaniu, ale wody unikać nie będziemy a nawet to właśnie od niej zaczniemy.
Najpierw jednak drobna uwaga: istnieje wiele serwisów pogodowych, dzięki którym można sprawdzić jaką pogodę szykuje nam Matka Natura [osobiście preferuję www.accuweather.com]; wspominam o tym, bo szykując wyjazd, szczególnie nad wodę, warto wiedzieć, czy przypadkiem wakacje nad wodą nie okażą się wakacjami w wodzie.
O walorach krajobrazowych i przyrodniczych Prus Wschodnich, do odwiedzenia których będę namawiał, nie będę się rozpisywał - każdy powinien ze szkoły, mimo edukacyjnej mizerii, wynieść minimum wiedzy: a to, że teren pofałdowany, co zawdzięczamy strasznej kupie lodu, że mnóstwo fajnych, długich jezior, co to się taki typ jeziora nazywa "rynnowe" i też jest efektem czasów bardzo zimnych, a nawet zlodowaconych z przewagą rozmrażania lodówki, że to kraina z bardzo ciekawą historią, etc. Dlatego bez rozpisywania się na tematy, za przekazywanie których jakiś miś z kartą nauczyciela wziął kiedyś kaskę, skoncentruję się na pomysłach na wolny czas. A zacznę od spływu Krutynią [osoby, które uznają pomysł za oklepany mogą machnąć się do kolejnych części tekstu].
Spłynąć możemy sobie kajakiem, canoe, albo łódką [osobiście preferuję kajak]. Całkiem fajnym elementem takiego spływu jest to, że czas spędzi się "zacnie" i zbytnio nie popłynie się z kaską, bo np. ceny wynajęcia sprzętu z odpowiednią wypornością są bardzo przystępne i nie zmieniają się od lat [od 20 do 30 złotych za dobę].
W zależności od tego ile dni zamierzamy spędzić na wodzie zaczynamy w Zyndakach i kończymy na Bełdanach - to wersja długa, na jakieś 4-10 dni, "zasadniczo" jakieś 90 km, ale jak komuś spodoba się popływać troszkę w bok i w poprzek, to może być sporo ponad 100 km - albo zaczynamy i kończymy w Krutyniu - wersja najkrótsza, 2 metry i pół godziny. W obu wersjach niezbędnym - oczywiście - elementem jest zimne piwko, ale tego nawet nie powinienem pisać.
Ważne jest by zdecydować, czy płyniemy ile pary w gibałkach, czy też by zwiedzać, oglądać, kontemplować, podziwiać [wszystkim, którzy kojarzą odpoczynek z ekstremalnym wysiłkiem oczyszczającym polecam raczej rąbanie drewna i rozładunek węglarki niż spływ kajakowy].
Kilka dni spływu Krutynią to doświadczenie cudowne i w jakiś sposób mistyczne, szczególnie wieczorem - i każdy może podłożyć sobie pod moją mistykę taką mistykę, jaka mu pasuje.
Zaczynamy na niewielkiej rzeczce, przy której Rządza to Nil, Amazonka i strumień H2O w radzymińskim wodociągu razem wzięte a kończymy na całkiem sporym jeziorze. Po drodze zaś podziwiamy niesamowitości i cudowności przyrody oraz inne wspaniałości typu stare chałupy, zamki oraz - last but not least - malutkie przystanie z zimnym piwem i grillowaną padlinką.
Nocleg na dwa sposoby: bierzemy namiot i rozbijamy się w jednym z setek miejsc, gdzie spokojnie wieczorem rozpalimy ognisko, zawyjemy do księżyca przy wtórze szwagra rzępolącego na starej gitarze, zrelaksujemy wyczerpane ciałko czymś z %, itd., albo nocleg we wcześniej zamówionym pensjonacie, których również bardzo dużo. A ponieważ to nie siermiężny PRL, tylko rozwijająca się dwudziesta pierwsza gospodarka świata, czyli Najjaśniejsza i Rozkraczona w Unii Europejskiej [w której urzeczywistnia się społeczna gospodarka rynkowa], to nie trzeba przeznaczać jednego kajaka na magazynowanie z trudem upolowanych puszek i zupek w proszku, bo po drodze można kupić wszystko, co na takim wypadzie jest niezbędne, nawet namiot, śpiwór, zestaw survivalowy, kosiarkę do trawy, betoniarkę i małego drona bojowego [zawsze znajdziemy lokalną odmianę Biedronki, Tesco, czy też natkniemy się na miejscową sieć placówek handlowych pod marką "u Czerstwego Hermana"].
A teraz króciutko o niektórych atrakcjach:
Przyroda, przyroda i jeszcze raz przyroda - zwalone drzewa nad wąsko wijącą się rzeczką, krystalicznie czyta woda pozwalająca zobaczyć co się pod nami dzieje, stada ptactwa i. dźwięk, dźwięk przyrody cieszącej się życiem, skrzeczącej setkami i tysiącami żab, trzepoczącej zrywającymi się do lotu podniebnymi podróżnikami, szumem majestatycznych drzew opowiadających historie tajemnicze, niesamowite i niewiarygodne. Siedząc przy ognisku, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo zaczynamy czuć jakiś dziwny smutek - gdzieś tak w okolicy mostka - i czasami pojawia się myśl: Boże, jak tu pięknie.
Ale można i bez takich wzruszeń. Cisza, spokój, człowiek się wieczorkiem ze szwagrem złoił a rano jak młody bóg zasiada w plastikowe czółno i 'w Polskę płyniemy".
Po drugie miejsca - krajobraz to jedno a świadkowie Historii, to drugie. I nie chodzi o to, że nagle wyłoni się średniowieczna warownia, której widok wbije w plastikowe krzesełko kajaka, a z której to warowni akurat wymaszerowuje zastęp krzyżacki z obnażonymi mieczami by nieść pożogę i śmierć, by palić, grabić i gwałcić niosąc światło germańskiego ładu. Ani nie napotkamy wściekłych żądzą mordowania niewinnych Polaków rajtarów i dragonów Elektora ścigających pułkownika Dowgirda, który właśnie za służbę podziękował. Chodzi o to, że np. po przedarciu się przez "morze" trzcin dopłyniemy do miejsca wyjątkowego, jedynego takiego w tej części Europy - do osady starowierców, czyli wsi, w której żyli prawosławni Niemcy. Ciut zbaczając z trasy dopłyniemy do Wojnowa, w którym cerkiew, klasztor i cmentarze odsłonią przed nami tę niezwykłą historię ludzi, którzy do Prus uciekli przed carskimi prześladowaniami.
Inny pomysł polega na tym, że znajdujemy sobie "bazę wypadową" i "wypadamy". Oczywiście, zasobność portfela, albo determinacja określa, czy bazą jest "Gołębiewski" w Mikołajkach, czy gospodarstwo agroturystyczne, ale zasada jest ta sama - znajdujemy miejscówkę, w której się śpi, by po przebudzeniu ruszyć w trasę [może być i biwak nad jeziorem, czy inną strugą].
A ponieważ nie cierpię, a nawet nie znoszę, hoteli, proponuję alternatywę, czyli właśnie biwak, albo. zamek. Na przykład Reszel, w którym Kasztelan. miejsca nieprawdopodobnie klimatyczne.
Z wielu możliwości wybierzmy [ja wybieram] Reszel, czyli niewielkie miasteczko o wspaniałej historii i dość dziwnie doświadczone po wojnie, gdy "cały Naród budował swoją Stolicę". Wtedy właśnie miasteczko, które jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie zostało zniszczone w czasie sowieckiej ofensywy zimowej 1945 roku zaczęto "delikatnie rozmontowywać" - rozbierano stare kamieniczki, by następnie uzyskany w ten sposób materiał budowlany wywieźć do Warszawy. Gdy więc będziecie wędrować uliczkami warszawskiej Starówki wiedzcie, że jedna, czy druga kamieniczka przyjechała w częściach np. z Reszla [ale podobnie było np. z wrocławskim Starym Miastem, które też zasiliło Warszawę, czy Raciborzem, z którego wywieziono macewy na odbudowę Zamku Królewskiego, albo Braniewa, którego urządzenia browarnicze też wylądowały w Stolicy].
"Baza wypadowa" na reszelskim zamku ma kilka plusów [i to samych dodatnich] - nasiąkamy atmosferą średniowiecznej warowni, kilka głębszych pomoże dostrzec miejscową białą damę, w galerii zamkowej otrzemy się o sztukę [możemy dosłownie się otrzeć!], jeśli zrobimy odpowiednie rozpoznanie bojem przy pomocy telefonu, czy maila, to trafimy na jakiś turniej rycerski, albo warsztaty plastyczne. I jeszcze jeden "plus dodatni" - wszędzie mamy blisko, albo niezbyt daleko, więc nie będzie wielkim wyzwaniem machnięcie się do sanktuarium w Świętej Lipce, czy na mszę po niemiecku w mrągowskim zborze, nie zmęczy wyjazd do Wilczego Szańca i zamku w Kętrzynie, albo do Okartowa po najlepsze wędzone ryby w całym kosmosie. A jak ktoś bardzo zdeterminowany, to i jaki off-roadzik przećwiczy.
Innym miejscem, do którego warto się wybrać jest Pasłęk - śliczne miasteczko na trasie do Gdańska przez Elbląg. W samym mieście liczne zabytki: krzyżacki zamek, gotycki kościół, fragmenty murów obronnych, kamieniczki a zamiast miejskiego basenu Park Ekologiczny. W najbliższej okolicy zespoły pałacowo-parkowe i "perła Oberlandu", czyli wieś Aniołowo [w której, zresztą, znajduje się wspaniałe gospodarstwo agroturystyczne, czyli pomysł na "bazę wypadową"]. A dla miłośników PiS-u ciekawostka, czyli wciąż działający szpital, w którym w 1918 roku przebywał pewien żołnierz armii cesarza Wilhelma II Hohenzollerna, przyszły wybitny działacz narodowo-socjalistyczny, Adolf Hitler.
Kotwicząc w Pasłęku mamy rzut beretem do jednego z najciekawszych stanowisk archeologicznych badanych w ostatnich kilkudziesięciu latach na terenie Polski, czyli do słynnego Truso [nad jeziorem Druzno, ale sobie nie pooglądamy zbytnio], także do strasznie doświadczonego wojną i akcją "cały naród buduje swoją Stolicę" Elbląga [kilka km dalej], do zamku w Nidzicy [krzyżackiego], zamku w Ostródzie [kurczę - też krzyżackiego], Olsztyna [i znów krzyżacki zamek] i jeszcze kilku innych miejsc, w których zamki, muzea, starówki. A do Gdańska i Fromborka [na spotkanie z Kopernikiem] to raptem trochę ponad godzinka.
Oprócz miejscówek stacjonarnych i całorocznych, istnieją miejscówki stacjonarne i sezonowe, czyli campingi, biwaki i pola namiotowe. Teraz więc wersja bardziej ekstremalna, czyli biwak.
Miejsc biwakowania w Prusach jest od . no, dużo jest tych miejsc a z tego mnóstwa mogę polecić np. wspaniałą miejscówkę w Kierwiku [nad samym jeziorem], albo u leśniczego w Spychowie [też nad jeziorem, ale innym - Zyzdrój]. Odrobina pracy w sieci i "wszystko jasne a miejscówki rozkminione". Ważne, że jakie i które miejsce wybralibyśmy są to same "plusy dodatnie": woda blisko, sklep z odpowiednim zaopatrzeniem niezbyt daleko, wynajęcie sprzętu do pływania - no problemo, moczenie wędki dostępne a szwagier z gitarą w cenie.
Prusy są niesamowite. Prusy, to klimat tworzony przez przyrodę do spółki z architekturą, zabytkami oraz świadkami Historii. I Historią samą w sobie.
Oczywiście, istnieją [także w Polsce] miejsca, gdzie i woda stojąca [jezioro] i woda płynąca [rzeczka] to żaden cymes, ale tylko w Prusach owe "wody stojące" i "wody płynące" ubrane są w nieregularny, poszarpany i "nonkonformistyczny" krajobraz, w którym - w dodatku - zabytek co krok: wybudowana z pruskiego muru pojedyncza chałupa, albo całe gospodarstwo, średniowieczny zamek, nieco późniejszy pałac, albo całe miasteczko żywcem wyjęte z Przeszłości.
Niezależnie od tego którą opcję wybierzemy - spływanie, czyli dynamicznie, czy "baza wypadowa", czyli mniej dynamicznie - wszędzie "dopadnie" nas przyroda, wszędzie natrafimy na ślady dziwnych dziejów tej ziemi: w samym centrum wsi i miasta, albo w przydrożnej kępie drzew skrywającej zapomniany cmentarzyk, na którym nagrobki starają się przechowywać pamięć pisaną alfabetem, którego odczytanie dla większości odwiedzających może stanowić problem.
Z Radzymina do nieistniejącego przejścia granicznego Polska-Prusy jest ciut ponad 120 km [gdy jedziemy przez Ciechanów, w kierunku Elbląga], 150km gdy jedziemy przez Ostrołękę i niewiele dalej gdy jedziemy przez Wyszków. Się znaczy, że blisko, czyż nie? Daleko nie jest i drogo nie musi być, więc.
Więc zapraszam do Ostpreussen.
A w kolejnym odcinku: na szlaku od Iłży do Sandomierza. Czyli tam, gdzie "piździ jak w kieleckiem."
Paweł Sieger
Kilkanaście lat temu, jesienią 2000 roku, znalazłem się w Jugosławii [tak, tak - istniało wtedy takie państwo na mapie Europy] a był to w czasie, gdy po wojnie NATO-Jugosławia upadał reżim Slobodana Miloševicia.
Pojechaliśmy zrobić materiały dla POLSAT-u - upadek Slobo, okupacja Kosowa, a przy okazji powstał reportaż przedstawiający historię przypadkowego i zupełnie pomyłkowego bombardowania, w którym zginęło mnóstwo niewinnych osób [w Varvarinie]. Trochę czasu spędziliśmy w Kosowie w bazie polsko-ukraińsko-litewskiego batalionu wchodzącego w skład sił okupacyjnych - jeździliśmy na patrole, obserwowaliśmy pracę saperów, ale najciekawszym i robiącym największe wrażenie były odwiedziny serbskich gett, w których pod ochroną sił międzynarodowych [KFOR] Serbowie starali i starają się w miarę normalnie żyć oraz to jak żołnierze KFOR-u traktują miejscowych Albańczyków: ciągłe kontrole, rzucanie na glebę, pokazywanie odpowiedniego palca, etc. [jak powiedział pewien amerykański żołnierz: chyba w tej wojnie stanęliśmy nie po tej stronie co trzeba; ale to był czas, gdy amerykański prezydent nieprzystojnie bawił się przy pomocy cygara z pewną stażystką, więc wojna musiała być.].
Zasadniczo niesamowite doświadczenie dla człowieka, który wojnę i okupację zna tylko z literatury i lepszych lub gorszych filmów.
I jeszcze jedno, najważniejsze - zakochałem się w Bałkanach. W języku, kulturze, kuchni [chyba przede wszystkim kuchni]... A w Czarnogórze szczególnie. I totalnie.
Od czasu tego pierwszego wyjazdu wielokrotnie odwiedziłem nieistniejącą już Jugosławię [tak, tak - dziś nie ma takiego państwa na mapie Europy] - bez końca mogę łazić i włóczyć się po Belgradzie, z Kalemegdanu spoglądając na ujście Sawy do Dunaju, albo przesiadywać w kafejkach w okolicach Trgu Republike; sarajewskie Stare Miasto urzekło mnie gdy tylko minąłem pierwszy zaułek, zniszczony przez trzęsienie ziemi Bar za każdym razem niezmiennie zachwyca, tak jak i twierdza w Szkodrze, czy Ulcinju, a do tego jeszcze Kotor, Durmitor, Dubrownik, Split, Plitwickie Jeziora. Po prostu bajka.
Mamy przyjaciela, który - ot, tak, od niechcenia - strzelił sobie fajny domek z basenem, miniapartamencikami oraz widokiem. Bo gdyż i albowiem jest Czarnogórcem. Zasadniczo.
Mając taką zaprzyjaźnioną miejscówkę jeździmy by odpoczywać i. wkurzać się - przecież tam w morzu można kąpać się w styczniu i lutym i będzie to doświadczenie mniej bolesne niż pływanie w brudnym Bałtyku w czerwcu! A jeszcze, gdy ktoś jeździ na nartach, to sobie jeździ i jeździ i jeździ w tamtejszych górach [a Tatry przy tym to jak górka szczęśliwicka przy Kasprowym], po czym człowiek pakuje sprzęt do samochodu i w niespełna dwie godziny rozkłada się na leżaku nad Jadransko More by ciepełkiem zmęczone członki traktować.
Takie coś potrafi wkurzać! A oni to mają. I jeszcze oliwki, krewetki [uwielbiam] i baraninę z rakiją [przepadam]. I te zabytki.
Postanowiłem więc, że gdy będę już dorosły i bardzo bogaty to rzucę kostką by zdecydować, gdzie zamieszkam - Hvar, czy Markovici. Hrvatsko czy Crna Gora. Ale z pewnością tam.
Dlaczego o tym wszystkim piszę?
To proste - by zachęcić do odwiedzenia Bałkanów. Ale nie z wycieczką organizowaną przez tzw. touroperatorów, ale samemu. Można pojechać samochodem [chyba najciekawsza trasa to przez Kraków i dalej Budapeszt-Belgrad-Sarajewo-Budvę-Dubrownik-Split-Wiedeń-Pragę i powrót; kilka tysięcy km, ale warto], albo wsiąść w samolot do Podgoricy, tam wynająć samochód i jeździć. Jeździć, opalać się, zwiedzać, jeść.
I się bałwanić
Bo chociaż Czarnogóra [Crna Gora, Montenegro] to raptem kilka łokci kwadratowych na krzyż, to jest co zwiedzać i jest gdzie spędzać czas. A jedzenie. Słoneczko. Domaća rakija. I te świeżutkie ryby i krewetki kupowane na targu a potem podniebieniowe szaleństwo.
Niesamowite zabytki, cudowny klimat.. Może kiedyś opiszę wrażenia z wałęsania się wąskimi uliczkami starej Budvy, przesiadywania w kotorskich knajpkach. Może. Dzisiaj chciałbym tylko zaprosić na Bałkany, zaprosić do Czarnogóry - wspaniałego, choć niezbyt dużego, kraju, który ma tak wiele do zaoferowania.
Paweł Sieger
Kiedyś ludzie dzielili się na rasy. Zasadniczo trzy, ale bywały między nimi - czyli rasami - i przejściówki, czyli mieszańce inaczej znane pod nazwą handlową kundel. Oczywiście, stwierdzenie, że gatunek homo sapiens recens dzieli się na rasy oraz kundle nie jest do przyjęcia we współczesnym i postępowym świecie - bo to rasizm. Dlatego zamiast mówić o rasie białej, żółtej, czy czarnej [oraz kundlach] mówimy np. o Afroamerykanach, Afroafrykanach, Euroamerykanach, Euroafrykanach, Afroeuropejczykach, czy Vietwarszawiakach.
Oczywiście, rasizm jest zły, wstrętny i passe, ale już się z niego, Bogu dzięki, wyleczyliśmy. Choć współcześni my z niego się wyleczyliśmy, to niestety był i na wieki ciążyć będzie na nas, czyli Euroeuropejczykach oraz Euroamerykanach, a więc na potomkach. Dlatego teraz, świadomi potwornych zbrodni popełnionych przez naszych przodków oraz ogromu bólu i cierpienia, które sprowadzili na Afroafrykanów, Hinduazjatów, oraz pingwiny staramy się odkupić nasze winy by - zupełnie przy okazji - zabezpieczyć białe. to znaczy euroeuropejskie tyłki przed zrobieniem nam przez rozżalonych potomków uciśnionych i wykorzystanych jakiegoś kęsim-kęsim. A zupełnie przy okazji manifestujemy humanitaryzm, miłość bliźniego oraz usuwamy przeterminowaną żywność z magazynów by zrobić miejsce dla innej żywności, która się przeterminuje. Kiedyś.
Jakoś teraz odbywa się kolejny i już nawet czwarty cyrk objazdowy znany pod nazwą Szczyt UE-Afryka. Informacja o tym niewątpliwie wiekopomnym wydarzeniu gdzieś tam się pojawiła a przy okazji, jako uzupełnienie, pojawiły się też inne dane statystyczne, z których najmniej istotna jest ta, że połowę z czterdziestu miliardów rocznej "pomocy rozwojowej" dla Afryki funduje zatroskana Unia Europejska. Czyli 20.000.000.000,00 eurosów funduje UE. W sumie niezbyt wiele, bo na jednego Zjednoczonego Europejczyka wypada raptem ciut ponad 3 eurosy miesięcznie, czyli niespełna 15 złociszy [a więc pół litra najtańszej wódki w jakimś dyskoncie, co oznacza, że statystyczny Zjednoczony Europejczyk funduje co miesiąc statystycznemu Afroafrykaninowi i Araboafrykaninowi pół litra czystej; niezmieszanej i niezmrożonej, bo info o transporcie lodu brak].
Zważywszy, że w bardzo niezamożnej Polsce zdarza się rozwojowywanie społeczne poprzez tworzenie przez lokalny i zatroskany Urząd Pracy jednego miejsca pracy dla bezrobotnego za ponad 100.000,00 złotych [Urząd Pracy Wołomin], to są to bardzo niewielkie kwoty.
Oczywiście, do "UE-pomocy rozwojowej dla Afryki" należy dodać jeszcze inne działania pomocowe: "UE- i USA-pomoc medyczna", "UE- i USA-pomoc żywnościowa", "UE- i USA-pomoc architektoniczno-logistyczna" [czyli gdzie, jak i dla kogo założyć kolejny obóz dla uchodźców] oraz "UE- i USA-zaawansowane techniki pomocowe dla wspierania kontroli urodzeń i zgonów", czyli handel małymi i większym giwerami.
W przeciwieństwie do zatroskanych "UE- i USA-bladych twarzy" żółte i chińskie twarze nie są zatroskane i zamiast "humanitarnej pomocy" robią klasyczny deal bezprzymiotnikowy. I nie pieprzą o "prawach człowieka, których przestrzeganie jest warunkiem niezbędnym i koniecznym, bo inaczej zostanie wyrażone UE-zaniepokojenie a nawet UE-poważne zaniepokojenie". Biorą kontrakty na wydobywanie i zakopywanie, kupują i sprzedają urzędników i prezydentów, przywożą i wywożą sprzęt, produkty i coś-tam-coś-tam... New Chinese-World Order.
A czarni. przepraszam - afrykańsko-afrykańscy przedstawiciele gatunku człowieka współczesnego i rozumnego wciąż urządzają sobie rzezie, pogromy, zbiorowe gwałty i w bardzo dalekim odcinku przewodu pokarmowego mają "szczytne" zapisy Karty Narodów Zjednoczonych.
Obóz uchodźców Daadab - 400.000 ludzi, Dolo Ado, czyli kilkanaście podobnych obozów w południowo-wschodniej Etiopii i prawie pół miliona ludzi. Wymieniać dalej? Może jeszcze tylko tyle - ponad 12 milionów ludzi w Somalii, Kenii i Etiopii potrzebuje "pomocy humanitarnej".
A dlaczego tak się dzieje?
Inna statystyka:
Przez sto lat, od 1914 do 2014, czyli od wybuchu Wielkiej Wojny do niewybuchu krymskiej nie-wojny, liczba ludności Europy wzrosła o 50%. W tym samym czasie liczba ludności świata wzrosła z niespełna dwóch do siedmiu miliardów. Ludność Afryki wzrosła trzy- a może i czterokrotnie i dziś to miliard przedstawicieli szczytu drabiny jestestw. W tym miejscu czas na Prof. Wikipedię [dzieła zebrane, tom srylionowy]:
Jedna siódma ludności świata mieszka w Afryce, głównie wzdłuż północnego i zachodniego wybrzeża, a także wzdłuż żyznych dolin rzecznych. Chociaż ludzie przeważnie żyją w małych wioskach, coraz większa ich liczba migruje do miasteczek i metropolii w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. [.] W drugiej połowie XX wieku w większości państw afrykańskich nastąpiła eksplozja demograficzna. Dzięki znacznemu wydłużeniu długości życia i spadkowi śmiertelności wśród niemowląt nastąpił nagły wzrost liczby ludności. [.] Demografia państw afrykańskich jest w dużej mierze zdeterminowana przez trudne warunki życia, których główną przyczyną są wojny. W niektórych regionach występują okresowe klęski głodu.
Dżizusie Nazaretański - a skąd taki przyrost nagły się wziął i był? I te ciągłe klęski głodu?
Ze szczepionek się on wzięły - ten przyrost i ta permanentna klęska, z witaminowych pigułek wciskanych w malutkie murzyńskie mordki się wzięły, z dostaw darmowego, lekko przeterminowanego żarcia z duńskich, holenderskich, czy franolskich zapasów dotowanej UE-wieprzowiny się też wzięły, z owsa, pszenicy i koniczyny mrożonej w zalewie z liści kapusty. Oraz z minimalnej kultury prokreacyjnej też.
Bo kiedyś, nie tak wcale dawno temu, afroafrykańska kobieta rodziła siedem, dziewięć, czy dwanaście małych afroafrykańczyków, ale statystycznie to do kolejnego etapu reprodukcyjnego przechodziły niewiele ponad dwie sztuki, zupełnie jak kilkaset lat temu u Euroeuropejczyków. Dziś jednak wciąż afroafrykańska matka generuje pokaźną liczbę potomków, ale dzięki humanitarnemu wsparciu do następnych rozgrywek nie przechodzi dwójka, czy trójka, ale szóstka, czy czternastka. I się problem rozwija, a nawet to się ten problem namnaża.
A pól pod uprawę prosa i wypas bydła jakoś nie przybywa.
A teraz bez robienia sobie żartów:
Euroeuropejczycy rozmnażają się w tempie ujemnym, czyli w efekcie z pokolenia na pokolenie jest ich/ nas mniej - to wynik postępowej postępowości, świadczeń socjalnych, emerytur i jeszcze tryliona różnych rzeczy, ale - zasadniczo - dziecko jest dziecko, dziecko dzieckiem, a kasa na starość musi być. Kasa może być w postaci materialnej - dzieci, albo wirtualnej - konta i "gwarantowane świadczenia socjalne".
W czarnej Afryce wersja materialna ma przewagę nad wirtualną a także ciągle zdarzają się klęski [np. jakieś tam Tutsi-Hutu wyżynki, zawody strzeleckie w Kongu, czy Republice Środkowoafrykańskiej], z których największą jest humanitarny Europejczyk. Oraz lekarz bez granic.
Wiele państw tzw. Czarnej Afryki ma border wyznaczony jakby za jego przebieg odpowiadał koślawy umysłowo sadysta. To trochę tak jakby zamknąć w jednym baraku gości, którzy od pokoleń niewielką miłością bliźniego do siebie pałają [np. UPA, AK, NSZ, Werwolf i komunistyczna partyzantka sowiecka] i patrzeć co z tego wyniknie.
No i wynika. Wynika zapracowanie Szacownych Trybunałów zajmujących się rzeziami i etnicznymi czystkami, wynika konieczność wysyłania oddziałów Legii Cudzoziemskiej do jednego, drugiego i piętnastego pseudopaństewka, wynikają wstrząsające foto- i film-reportaże przejętych dziennikarzy, wynikają.
Wycofując się z Czarnego Lądu i pozostawiając sprawy w rękach miejscowych aktywistów stworzyliśmy piekło, w którym topione są miliardy. Ale, co ważniejsze, stworzyliśmy piekło, którego twarzą są zmęczone i zaropiałe oczy małego człowieka, dla którego nie ma przyszłości. I wszystko to w imię miłości bliźniego oraz z powodu wyrzutów sumienia.
AIDS, malaria, wirus ebola, waśnie plemienne, wojny religijne, Robert Mugabe i europejski humanitaryzm - nowych siedem plag. Afrykańskich. Bo i poprzednie też przecież miały miejsce na tym właśnie kontynencie.
Poza psychopatami, czy osobami z uszkodzonym ośrodkiem empatii, nikt przy zdrowych zmysłach nie pozostanie obojętny na taki widok, na widok wtulonego w matczyne ramię małego dziecka, którego puste i potwornie zmęczone oczy okupują legiony ohydnych much. Nie ma normalnego człowieka, który nie wzruszyłby się na widok leżącego na gołej ziemi kilkulatka z brzuchem rozdętym przez puchlinę głodową. Każdy uczciwy człowiek czuje się niekomfortowo, gdy widzi w serwisach informacyjnych materiały z obozów uchodźców, w których ludzie godzinami stoją w kolejkach do jedynej studni wydającej jakąś nieokreślonej barwy breję zamiast czystej wody. Nikt, każdy, wszyscy.
Jest nas siedem miliardów. Siedem miliardów przedstawicieli gatunku homo sapiens sapiens. Połowa tej naszej populacji głoduje, cierpi na brak wody, nie ma dostępu do zupełnie podstawowej opieki medycznej. Ale jesteśmy "sapiens".
Straszne!
I teraz - dla podkreślenia efektu - pojadę Nałkowską, choć kontekst nieco inny:
Człowiek człowiekowi zgotował ten los.
Biały człowiek czarnemu człowiekowi zgotował ten los. A wystarczy się nie wtrącać, zostawić sprawy ich własnemu biegowi, przestać "pomagać", bo ta "pomoc" wyjątkowo źle pomaga. Nie przeszkadzać i pozwolić ludziom robić to co chcą. Białym, żółtym, czarnym. I kundlom.
Daremne żal - próżny trud.
Bezsilne złorzeczenia!
[.]
Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą -
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.
Jak wytłumaczyć, że taka "humanitarna pomoc" oznacza ból, cierpienie i śmierć? Jak rozmawiać z lewicowymi aktywistami, którzy wszystkim i za wszelką cenę chcą zrobić dobrze?
Paweł Sieger
Za górami, za lasami, pośród mgielnych bagien i tajemniczych cieków, których żadna mapa nie ogarniała, istniała sobie kraina powszechnej szczęśliwości i cudownych cudów. Udzielnym władcą krainy był Cudowny Skrzat Niepospolity i Złotousty [w niektórych zapomnianych opracowaniach kronikarzy i niedorozwiniętych apologetów znany pod mianem "Kota Niepospolitego"], którego w zbożnym dziele wspierał zastęp wróżek i czarowników-gandalfow oraz Bob Budowniczy.
Cudowna kraina istniała sobie na przekór złym językom [sączącym jad w umysły mieszkańców], mataczeniom zawistników [sypiących piach w trybiki genialnie naoliwionej maszynerii społecznej krainy książycówką i kaszanką spływającej] oraz podłej konspiracji zawistników i niedowiarków [którzy, siedząc w swych leśnych norkach, wykorzystując tresowane jeże i gołębie pocztowe rozsyłali wezwania do nierozumnego buntu].
Za górami, za lasami i pośród mgielnych bagien starożytni bogowie czuwali nad szczęśliwością Cudownej Krainy chroniąc ją przed zgubnymi knowaniami wrednych sukinsynów, dzięki czemu powszechna szczęśliwość rosła w tempie przewyższającym wzrost zadłużenia liczonego w szyszkach i zużytych mopach Innej Cudownej Krainy.
Twardy kościec moralny, bezwzględne przekonania, świadomość misji dziejowej oraz troska o pomyślność rodziny czyniły z Cudownego Skrzata Niepospolitego wzorzec cnót wszelakich i wzorzec do naśladowania dla każdego kto chciałby kiedykolwiek stać się jak onże tudzież Roman Bratny.
Bezkompromisowość działań i mocarna świadomość misji dziejowej czyniły z Cudownego Skrzata Niepospolitego niebezpiecznego przeciwnika dla każdej łajzy próbującej zburzyć ład i porządek Cudownej Krainy. A ludek wspierał CSN-a wznosząc okrzyki uwielbienia, spontanicznie rozpościerając transparenty o wymownej treści "dziękujemy za dukt leśny" równocześnie paląc i gromiąc podleców szkalujących.
Dzięki społecznemu zaufaniu oraz działalności zastępu wróżek i czarowników-gandalfow oraz Boba Budowniczego, który wraz z Cudownym Skrzatem Niepospolitym przygotowywał miejsca pod kolejne norki dla szczęśliwych posiadaczy potomstwa, albo szczęśliwych nie posiadaczy potomstwa, sieć duktów leśnych i kładek układanych w poprzek i wzdłuż zamglonych bagienek rosła przyczyniając się do wzrostu ogólnego poczucia humoru oraz zawartości promili w procentach.
Od czasu do czasu w szczęśliwej Cudownej Krainie pojawiali się Celowi Bezpiecznicy Alokacyjni, ale silny, bezkompromisowy i przede wszystkim święty opór i oburzenie poddanych Cudownego Skrzata Niepospolitego, wspieranego przez zaprzyjaźnioną sforę ucywilizowanych hien stróżujących powodowały, że wszelkie zakusy na niepodległość i powszechność Cudownej Krainy nigdy nie były prawdziwie zagrożone.
I tak trwała w permanentnym rozkwicie Cudowna Kraina, Cudowny Skrzat Niepospolity sprawiedliwie zarządzał masą upadłościową, zastępy wróżek i czarowników-gandalfów w zachwycie zanosiły hymny pochwalne przy okazji rocznic pamiętnej bitwy pod padłą sosną, albo z okazji Wizyty…
Ale co się stanie z Cudowną Krainą, gdy z duktów i magazynów szyszek zniknie cudowny biały proszek odpowiedzialny za efekty euforii…
Paweł Sieger
Do Polski przyjeżdża niejaki John Kerry, któremu wyrwało się - po ostatnich doniesieniach o podsłuchiwaniu głów europejskich państw - że "sprawy zaszły za daleko". Się znaczy - z tymi podsłuchami to sprawy zaszły za daleko. A dlaczego zaszły tak daleko?
Nie ma dnia bez informacji o tragediach, katastrofach, wojnach, rzeziach, czy zamachach. Nie ma dnia by ludzie nie dowiedzieli się, że gdzieś tam, albo tuż obok ktoś popełnił zbrodnię, za którą szedł ból i cierpienie. Nie ma dnia bez opisów i relacji spływających morzem krwi i łez.
Trup, śmierć, nawet niewielki lokalny horrorek ma w sobie więcej "medialnego uroku i. życia" niż jakakolwiek inna informacja [no, chyba że coś z życia znanych z tego, że są znani, czyli tzw. celebrytów].
Trup musi być. I przekaz o trupie też koniecznie być musi. A skoro musi, to jest. Jest więc ten przekaz i jest prosty i bardzo czytelny, by każdy wyborca posiadający pełnię praw oraz jakieś świadectwo ukończenia czegoś na kształt szkoły wiedział: żyjemy w czasach wyjątkowo niebezpiecznych, w czasach w których o śmierć, zbrodnię i kalectwo ocieramy się w każdej chwili i na każdym kroku. Nigdy też w dziejach nie znajdowaliśmy się tak blisko całkowitej zagłady jak właśnie teraz, bo nigdy na każdego z nas nie czyhało tyle zagrożeń.
Istny cud i łaska Boska, że jeszcze żyjemy w jako takim zdrowiu. A może jednak nie? Może to nie cud, może to dzięki temu, że istnieją systemy, procedury, skomplikowane scenariusze, za sprawą których udaje się skalę zagrożeń ograniczać? I właśnie im a nie cudowi i łasce zawdzięczamy fakt, iż śmierci, zbrodni i kalectwa, krwi i łez, bólu i cierpienia jest jednak mniej, katastrofa nie następuje, ludziom żyje się jednak dostatniej a kolejne partie rosną w siłę?
[Podobno] mordercy, gwałciciele, pedofile i zwyczajni złodzieje mają dziś coraz mniejsze możliwości działania w świecie, w którym miliony kamer rejestrują rzeczywistość, skomplikowane programy monitorują najdrobniejszą aktywność w sieci a kontrola systemów bankowych pozwala coraz skuteczniej śledzić operacje finansowe. Podobno.
Owe programy i systemy ochrony i kontroli działają trochę kosztem tzw. swobód obywatelskich, ale przecież bezpieczeństwo społeczeństwa i każdego jego członka jest zdecydowanie ważniejsze niż subiektywne i egoistyczne przekonania nawet najbardziej zatwardziałych zwolenników, wręcz wyznawców, teorii bredzącej o niezmienności i nadrzędności wolności każdej jednostki. Co prawda od czasu do czasu, niezbyt często, pojawi się jakiś materiał, czy audycja, w których "niezbyt rozgarnięty" dziennikarz będzie się zastanawiał, czy to wszystko nie zaszło za daleko? czy przypadkiem cena za spokój nie jest zbyt wysoka? Ale szybko zostanie uciszony doniesieniami o kolejnej masakrze w szkole, czy niesłychanie brutalnej i tajemniczej zbrodni dokonanej przez jakiegoś zwyrodnialca w miejscu, którego akurat nie nadzorowała jedna, czy druga kamera, a do której to zbrodni mogłoby przecież nie dojść, gdyby było o tych kilka, kilkaset, czy kilka milionów kamer więcej, dzięki czemu wszystkie ulice, skwery i parki byłyby monitorowane dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.
Żyjemy więc w potwornie niebezpiecznych czasach, niemalże ostatecznych, bo prócz wszystkich wymienionych niebezpieczeństw dochodzą jeszcze wybory parlamentarne, trzęsienia ziemi, fale tsunami, wybuchy wulkanów i zagrożenie z kosmosu w postaci zmierzającej ku Ziemi ogromnej skały, która zmiecie z powierzchni wszystko i wszystkich, włącznie z bakteriami a nawet niewielkim domkiem gdzieś na warszawskim Żoliborzu, w którym to domku najwybitniejszy bezżenny führerek kombinuje jak ludziom zrobić dobrze. I okazuje się, że gdyby nie te skomplikowane systemy i procedury cała nadzieja pozostawałaby w zmęczonym Bruce'ie Willisie i leciwym Chucku Norrisie.
Drobny problem w tym, że to wszystko. nieprawda. Więcej - to tzw. trzeci stopień góralskiej prawdy! Czyli gówno prawda. Wyjątkowo podła i niesłychanie niebezpieczna, bo prawda, bezprzymiotnikowa, jest zupełnie inna a nawet całkowicie odwrotna: poza czasami, gdy kilka, czy kilkanaście tysięcy nielicznych grupek osobników gatunku homo sapiens przemierzało bezkres Błękitnej Planety [mając niewielkie szanse na spotkanie jakiejś innej, równie nielicznej grupy], to dzisiejszy świat jest wyjątkowo bezpieczny!
Przez tysiące lat ludzie tworzyli systemy pozwalające ścigać oraz mniej lub bardziej surowo karać przestępców. A skoro trzeba było takie systemy tworzyć, to oznacza, że z przestępczością [taką, czy inną] był jakiś problem. I nie miejsce tu i czas by przypominać najrozmaitsze rozwiązania problemu przestępczości - zainteresowanym polecam dr google'a lub lekturę przestarzałych dzieł w wersji papierowej.
Żyjemy w świecie wyjątkowo bezpiecznym. Może nie wszyscy, ale biały człowiek prędzej padnie z przejedzenia [USA], a żółty z nadmiaru gier komputerowych [Korea, Japonia] niż zdarzy mu się skutkujący śmiercią napad w ciemnym lesie, spalenie całej dzielnicy przez krzyżowców wyruszających na wyprawę krzyżową, albo bombardowanie napalmem. Oczywiście, czasami zdarzają się ekscesy - a to jakaś Srebrenica, a to wystrzelanie kolegów ze szkolnej ławki, ale generalnie jest nice und cool. I spox.
Skąd więc owo przekonanie, że funkcjonujemy w niestabilnej i niebezpiecznej rzeczywistości? Skąd przekonanie, że stoimy przed wyborem: wolność jednostki, albo bezpieczeństwo? Skąd presja by wszystko i wszystkich kontrolować?
Może dlatego, że większość ludzi jest leniwa. I to w wymiarze fizycznym i intelektualnym. A życie w wolnym świecie wolnych ludzi wymaga nie tylko większego wysiłku fizycznego, ale i umysłowego.
Jest jeszcze jeden ważny szczegół - sprawujących władzę zawsze kusiło zdobycie narzędzi, dzięki którym będą mogli skutecznie nadzorować poddanych: w końcu władza to frukta a władza absolutna nad ujarzmionym i bezmyślnym społeczeństwem to frukta nieograniczone, to niewyczerpane źródło bogactw wszelakich.
I do tego właśnie potrzebne są narzędzia sprawowania skutecznej kontroli, tym łatwiej ordynowane społeczeństwu, jak lewatywa gościowi w śpiączce, że samo społeczeństwo bardziej ceni sobie spokój i prymitywną rozrywkę niż jakieś pierdoły o wolności i odpowiedzialności.
Ludzie nie chcą być odpowiedzialni, chcą by wszystko im dać, by nie musieli się o nic martwić, by ktoś za nich zadbał o "godne życie", oni zaś będą mogli poświęcać swój czas na rozkosze podniebienia, łoża i może jeszcze na durny serial i nowe play-station.
A może przesadzam? Nie sądzę. Przecież ludziska gotowi są sami, z własnej i nieprzymuszonej woli, obnażyć się ze wszystkiego i przed wszystkimi - dla chwili "sławy", konieczności zaimponowania, leczenia się z kompleksów, albo zwyczajnej głupoty. Sukces rozmaitych "portali społecznościowych" pokazuje, że mimo ponad siedmiu miliardów przedstawicieli gatunku homo sapiens sapiens zasiedlających Błękitną Planetę, tych prawdziwych sapiens jest niewielu.
W Najjaśniejszej i Odrodzonej, Chrystusie Narodów aż 9 [dziewięć!] rozmaitych instytucji ma prawo zbierania informacji o każdym z nas. Tylko w zeszłym roku ponad 2 miliony bilingów [a to są tylko bilingi] znalazło się w ich łapskach. A oprócz bilingów jest jeszcze cała masa innych możliwości. Każdemu z nas można założyć podsłuch a na wydanie tzw. "zgody następczej" prokuratura ma trzy dni. A co się dzieje z materiałami zdobytymi przez Policję, CBA, CBŚ, SKW, SWW, etc.? gdzieś sobie leżą, ktoś ma do nich dostęp, ktoś w każdej chwili może je wykorzystać, bo tylko Policja ma obowiązek niszczenia materiałów po zakończonym dochodzeniu.
Tysiące więc ludzi rozmaitych służb ma dostęp do naszych bilingów, zapisów rozmów, informacji o logowaniu do stacji BTS, wiadomości sms i mms, poczty mailowej, informacji o transakcjach dokonywanych kartami. I nikt nad tym nie panuje. Nie ma również skutecznego sposobu chronienia tak zdobytych danych.
Jest jednak jeszcze gorzej. Informacja o stronach, które przeglądamy, gdzie jesteśmy, skąd i dokąd zmierzamy znajduje się w posiadaniu wielu prywatnych firm. Przeglądarki internetowe i telefony, z których korzystamy dostarczają prywatnym firmom niezliczoną liczbę danych o użytkownikach i posiadaczach. Doszło do tego, że wielkie sklepy reorganizują przestrzeń handlową posiłkując się informacjami uzyskanymi z monitorowania tras pokonywanych przez klientów a to dzięki śledzeniu ich telefonów komórkowych. Niezliczona liczba prywatnych kamer [zainstalowanych w bankomatach, przed sklepami i klubami, prywatnych samochodach i na "strzeżonych" osiedlach] zapisuje nasz każdy krok.
Jesteśmy przezroczyści dla "służb", jesteśmy przezroczyści dla biznesu, możemy być przezroczyści dla sprawnego komputerowo sąsiada [chociaż przyznać trzeba, że Eskimosi, Czukcze, Pigmeje i kilka pomniejszych grup mało "cywilizowanych" raczej nie ma takich problemów egzystencjalnych, ontologicznych i aksjologicznych].
Państwowe "służby" robią to co robią podobno dla naszego dobra, choć w rzeczywistości nic strasznego nam nie grozi [ale jest to niezła wymówka dla permanentnej inwigilacji], prywatne firmy bo mogą i chcą więcej zarabiać, sąsiad bo jest sukinsynem, szantażystą, albo zakompleksionym onanistą.
Czy jest wyjście z tej sytuacji?
Może droga Teda Kaczyńskiego, może jakiś aśram. Ale prawda jest taka, że wyjścia nie ma, jeśli chcemy być i żyć w obecnym świecie. Możemy tylko minimalizować straty [ale tylko ci, którym przeszkadza, że stają się i są "przezroczyści"].
Oczywiście, każdy kto zarzuci temu tekstowi pewną ogólnikowość, będzie miał rację. No, może trochę racji. Bo to nie jest "rozprawka naukowa", ale kilka akapitów by pomyśleć. Pomyśleć i zastanowić się: czym jest wolność.
W ostatniej audycji, którą przygotowywałem [a poświęconej właśnie temu tematowi] gościłem min. posła PiS Tomasza Kaczmarka, który broniąc idei "permanentnej inwigilacji" zapytał [a pytanie miało moc zarzutu]: czy Pan się czegoś boi, czy ma Pan coś do ukrycia? I dodał jeszcze, że "uczciwy człowiek nie ma się czego obawiać".
Otóż - tak. Mam coś do ukrycia! Tym "cosiem" jest moje życie, tym "cosiem" jestem ja - nie widzę powodu by ktokolwiek posiadał wiedzę na mój temat, by wiedział gdzie jestem, dokąd i skąd zmierzam, z kim rozmawiam [i o czym]. Mam "do ukrycia" rozmowy z przyjacielem, "dziennikarskim źródłem informacji", stażystką, którą uczę zawodu.
Nie wiem, czy jestem człowiek uczciwy, ale dopóki nikt mi nie udowodni, że jest inaczej, dopóty mam być chroniony przed zakusami rozmaitych "fasci" próbujących wleźć z butami w moje życie.
I jeszcze jedno - przyjęcie optyki posła Kaczmarka oznacza zgodę by każdy z nas był traktowany jak przestępca. Co prawda potencjalny, ale jednak przestępca. Bo kiedyś się może zdarzy.
Poseł Kaczmarek może się ze swojego życia spowiadać jak, gdzie i kiedy chce, może zezwalać rozmaitym "funkcjonariuszom" by śledzili jego każdy krok - jego wybór. Mój jest inny.
Wara wam [i im] ode mnie. Wara od mojego życia.
I czy "o takie Polskie walczyliśmy" i tego wszystkiego chcieliśmy?...
Paweł Sieger
Motta:
"Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów" - Stanisław Lem.
"Dopóki nie odwiedziłem sądów i prokuratur, nie wiedziałem, że w Polsce jest tylu certyfikowanych matołów" - anonim, internet.
"This is not a love song" - Public Image Ltd, 1983.
Czytając niniejszy tekst proszę pamiętać, że według tzw. [przepraszam za wyrażenie] Konstytucji "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym" [czyli, że nie jest to państwo Prawa], "które urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej" [a więc o Sprawiedliwości, tak jak i o Prawie, też można zapomnieć].
Niniejszy tekst to prosta, zwyczajna historia ubrana w kilka faktów, trochę cytatów. To opowieść o konflikcie [?], sprawie [?], problemie [?]. Nie do końca wiem o czym, ale wiem, że są w tej historii dwa rodzaje bohaterów: sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego i jej niepolski małżonek [to wymiar podstawowy] i wymiar sprawiedliwości jako taki [to taki wymiar domyślny w materiale, zupełnie jak podmiot domyślny w zdaniu].
A teraz "posłuchajcie ludzie mojej opowieści, co ja wam opowiem, w głowie się nie mieści…".
Zaczniemy od trzech cytatów, które wprowadzą w klimat:
"Ślubuję uroczyście, jako sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego, służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, stać na straży prawa, obowiązki sędziego wypełniać sumiennie, sprawiedliwość wymierzać zgodnie z przepisami prawa, bezstronnie według mojego sumienia, dochować tajemnicy prawnie chronionej, a w postępowaniu kierować się zasadami godności i uczciwości" - przysięga złożona przez sędziów Naczelnego Sądu Administracyjnego, AD 2011.
"To brudna kurwa! Rozumiesz, brudna kurwa. […] Mamusia cię kocha, tak, cię kocha, tak a Ulę wyrzucimy, wykopiemy w dupę starą sukę! Wykopiemy w dupę, tak! […] Może się teraz ogonkiem taty pobawisz? Prawda? Może ci tata da ogonek, żebyś się pobawiła, bo ci wszystko daje, to ci i ogonek da, żebyś się pobawiła…" - słowa wypowiedziane przez matkę do dwuletniej córki, AD 2011.
"Z pełnieniem urzędu sędziego wiążą się szczególne obowiązki oraz ograniczenia osobiste. Sędzia powinien zawsze kierować się zasadami uczciwości, godności, honoru, poczuciem obowiązku oraz przestrzegać dobrych obyczajów." - to wstęp a dokładnie pierwsze dwa paragrafy Kodeksu Etyki Sędziego, AD 2003 [mała uwaga: proszę zwrócić uwagę, że sędzia "powinien", a to oznacza, że przynajmniej czasami nie musi; czyż nie?].
Wszystkie cytaty dotyczą jednej osoby - sędzi Anny, doktor nauk prawnych, Naczelnik Wydziału Prawa Europejskiego w Naczelnym Sądzie Administracyjnym, przy okazji matki-Polki co już nie chce Francuza.
A teraz tło historii.
Mniej więcej dwa lata temu Pani sędzia doszła do wniosku, że związek z zagranicznym małżonkiem nie rokuje. A skoro nie rokuje, to trzeba się rozwieść. Z jednej strony Polka, matka-Polka, z drugiej on, ojciec-niePolak a w środku dwuletnia córka. Znając praktykę polskich sądów rodzinnych wiadomo, że nierozgarnięty Francuz ma szanse na ugranie czegokolwiek jak pingwin na swobodne szybowanie nad antarktycznym bezkresem.
Ponieważ jednak nawet w polskich sądach rodzinnych cuda się zdarzają to teoretycznie możliwa byłaby sytuacja, gdy opiekę nad dzieckiem sprawowałby jednak zagraniczny ojciec, nie zaś prominentna przedstawicielka stanu sędziowskiego. Taką możliwość uprawdopodobnia np. sytuacja starszego dziecka Pani sędzi, osiemnastoletniego syna, wychowywanego raczej przez dziadków i który ma - delikatnie rzecz ujmując - niejakie problemy z odpowiednim zachowaniem:
"Ty skurwysynu pierdolony! Dostaniesz po ryju zaraz tak, że cię, kurwa, własna matka nie pozna! Ty mendo jebana… Ty kutasie, spierdalaj! Spierdalaj! Spierdalaj! [Zostaw śmiecia! A ty co tu robisz? Won! Won! Won! - wtrąca się w podjęty przez syna wątek matka-Polka] […] Dostaniesz po ryju! Dostaniesz po ryju mendo jebana!". AD 2012
Nie da się ukryć, że stanowcze, profesjonalne i pełne zrozumienia działania Pani sędzi pozwoliły zażegnać grożący wybuchem konflikt między agresywnym "jeszcze"-mężem a starszym-"miłującym pokój z kuchnią" dzieckiem Pani sędzi.
Niewątpliwie, gdyby ojciec-niePolak okazał się pospolitym lub niepospolitym przestępcą skazanym wyrokiem sądu, wtedy losy batalii rozwodowej i o opiekę nad małym dzieckiem byłaby rozstrzygnięte jak przyszłość Westerplatte wieczorem 7 września 1939 lub wynik spotkania zagonów pancernych Heinza Guderiana z sowietami pod Warszawą latem 1944.
Jednak w momencie, gdy sędzia doszła do wniosku, że zagraniczny mąż nie rokuje, to do rozwiązania pozostawał jeden problem: ojciec-niePolak przebywa z "jeszcze"-żoną i dzieckiem pod jednym dachem a dokładniej: w domu należącym do "jeszcze"-żony. Cóż więc w takiej sytuacji może się przypadkiem okazać? Oczywiście, zgadujecie drodzy czytelnicy - przemoc domowa może się przypadkiem okazać. A skoro przemoc domowa się okazała, to i konieczna stała się kurtuazyjna wizyta policjantów. Do wizyty doszło i w jej wyniku, niejako w gratisie do sprawy rozwodowej, ojciec-niePolak otrzymał zaproszenie na spotkanie z wymiarem sprawiedliwości na podstawie art. 224 kodeksu karnego [czyli czynna napaść na funkcjonariusza].
I muszę się przyznać, że mam niejakie problemy z poprawnym odczytaniem informacji znajdujących się w protokołach rozpraw. Ale najpierw uwaga: wszyscy zeznający są pouczeni o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz zostają pouczeni o treści art. 182, art. 183 i art. 185 k.p.k.
A teraz przykłady zeznań, które powodują, że mam pewien problem z właściwym odczytaniem informacji z protokołu.
1. W zeznaniach oskarżycielki posiłkowej sędzi Anny pojawia się stwierdzenie:
Nie pamiętam, abym mówiła oskarżonemu, ze jest głupi, ze jest durniem. Mówiłam, ze jest psychopatą bo uważam, ze ma jakieś zaburzenia, ponieważ nie można się z nim porozumieć. Tak uważają lekarze, którzy leczą moje dziecko
I dalej z protokołu:
W tym miejscu obrońca oskarżonego wnosi o podanie danych osobowych tego lekarza.
Prokurator wnosi o uchylenie pytania jako nie mającego znaczenia dla sprawy.
Przewodniczący uchylił pytanie
Zupełnie niezrozumiała decyzja Przewodniczącego składu sędziowskiego sędziego Macieja Pragłowskiego [o innym, równie ciekawym wyczynie sędziego można poczytać np. na stronie www.aferyprawa.pl].
Otóż, jak wcześniej wspomniałem, sprawa prowadzona jest z art. 224 § 2 [i innych], czyli o czyn:
Art. 224. § 1. Kto przemocą lub groźbą bezprawną wywiera wpływ na czynności urzędowe organu administracji rządowej, innego organu państwowego lub samorządu terytorialnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
§ 2. Tej samej karze podlega, kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia funkcjonariusza publicznego albo osoby do pomocy mu przybranej do przedsięwzięcia lub zaniechania prawnej czynności służbowej.
Dla ustalenia odpowiedzialności oskarżonego za zarzucany mu czyn oprócz ustalenia tzw. prawdy materialnej, ważne jest ustalenie, czy w ogóle może on za swój czyn odpowiadać:
[kodeks karny] Art. 31. § 1. Nie popełnia przestępstwa, kto, z powodu choroby psychicznej, upośledzenia umysłowego lub innego zakłócenia czynności psychicznych, nie mógł w czasie czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swoim postępowaniem.
§ 2. Jeżeli w czasie popełnienia przestępstwa zdolność rozpoznania znaczenia czynu lub kierowania postępowaniem była w znacznym stopniu ograniczona, sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary.
A to oznacza, że gdy pojawia się podejrzenie jakichś zaburzeń psychicznych u oskarżonego, to jest to okoliczność, którą sąd musi wyjaśnić.
Pamiętajmy: informację o jakiejś dysfunkcji psychicznej, czy emocjonalnej podała doktor nauk prawnych i sędzia pouczona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań [ta uwaga będzie istotna także dalej]. Tak więc taka informacja może mieć dla sprawy zupełnie kapitalne znaczenie, jednak według sędziego Pragłowskiego jest inaczej. A nawet odwrotnie.
2. W zeznaniach policjantów i sędzi Anny pojawia się stwierdzenie, że oskarżony Frederic w trakcie przymusowego usuwania go z domu, w którym miał prawo przebywać "wydawał dźwięki"
Sędzia Anna: Słyszałam krzyki oskarżonego. Nie były to słowa, ale dźwięki, to trwało bardzo krótko.
Grzegorz G., policjant: Oskarżony krzyczał, ale wydawał dźwięki jak zwierzę
Wojciech B., policjant: Oskarżony krzyczał, to był zwykły krzyk nie konkretne wyrazy
Czy tylko mnie wydaje się, że zeznania oskarżycielki posiłkowej i świadków jakoś-takoś są zbyt do siebie podobne? Ale pewnie jestem przewrażliwiony i to zwykły przypadek.
3. Oskarżycielka posiłkowa sędzia Anna zeznaje również:
"Tylko raz zrobiłam obdukcję po tym zdarzeniu kiedy ciągnął mnie po schodach".
Co to jest obdukcja? Otóż. wyjaśnianie zajęłoby zbyt wiele miejsca, dlatego polecam wygooglowanie terminu oraz zapoznanie się z Rozdziałem 22 Kodeksu postępowania karnego, a szczególnie art. 200.
Na teraz musi wystarczyć, że wykonać obdukcję może/ powinien biegły.
A co przedstawia doktor nauk prawnych, sędzia NSA? Opinię lekarza o zasinieniach. Zwróćmy uwagę, że wykonana przez biegłego obdukcja służyłaby za dowód w sądzie nie tylko w sprawie o znęcanie się, ale również, a nawet przede wszystkim o np. pobicie co skutecznie "załatwiałoby" męża-niePolaka.
I co? I nic.
4. Sędzia Anna:
Jakoś w lecie 2011 roku oskarżony pobił mojego ojca i syna i wtedy policjanci pouczali go tym, że nie może się w taki sposób zachowywać i przestrzegać zasad prawa.
Ni mniej ni więcej pouczona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań doktor nauk prawnych stwierdza, że jej "jeszcze"-mąż dopuścił się przestępstwa z art. 156, może 157 lub 158.
I jakoś-takoś niezawisły sąd pod przewodnictwem sędziego Macieja Pragłowskiego ignoruje bardzo istotny wątek sprawy. Nasuwa mi się podejrzenie [oczywiście, nieuzasadnione i szkalujące], że sędzia prowadzący sprawę potrzebował odpowiednich zeznań "osoby zaufania publicznego" [i niczego więcej] by móc sprawę w odpowiednim kierunku pokierować. Ale to jest, oczywiście, wredna sugestia, która nie znajduje potwierdzenia w faktach,
5. Wojciech B., policjant:
Po kilkukrotnym pouczeniu, ze użyjemy siły fizycznej i wobec tego, że nie reagował postanowiliśmy z sierż. Grzesikiem zastosować chwyty obezwładniające. Oskarżony zaczął się wtedy z nami szarpać. Stawiał bierny opór, nie chciał dać rąk do skucia. Na samym początku jeszcze nas nie atakował. W trakcie szarpaniny Grzesiek wywrócił się z nim na łóżko. On wtedy zaczął nas odpychać a myśmy podjęli decyzję o zatrzymaniu go za naruszenie nietykalności. Poinformowaliśmy go, że jest osobą zatrzymaną chcieliśmy mu założyć kajdanki. W trakcie tej próby pan Fryderyk zaczął nas kopać. Ja zostałem wtedy kopnięty w łydkę. Czy kolega to nie pamiętam. Po obezwładnieniu nadal stawiał bierny opór nie dając się wyprowadzić.
I jest problem, ponieważ mamy dwie, wykluczające się, możliwości:
A] jeśli oskarżony stawiał "bierny opór", to nie mógł atakować policjantów [którzy zastosowali chwyty obezwładniające]
B] jeśli atakował policjantów to opór był czynny, a to oznacza, że policjant zeznający nie potrafi poprawnie posługiwać się językiem polskim, a więc zasadnym jest pytanie, czy zeznając rozumiał o co się go pyta.
6. Sędzia Anna, oskarżycielka posiłkowa, zeznała również:
Być może powiedziałam "tacy ludzie jak ty nie mają honoru". Bo uważałam, ze bije się takie kobiety jak moja mama, która ma 75 lat, nianię, żonę mieszkając w jej domu, nie pracując, nic nie robiąc.
Pytanie [retoryczne]: czy pobite kobiety złożyły doniesienia do prokuratury? I dlaczego kilka miesięcy później wspomniana niania dzwoni do oskarżonego prosząc by spowodował, by mogła spotkać się z małą Amandine?
Ciekawe są również inne wydarzenia:
Podejrzewając, że "jeszcze"-mąż ma romans z zamężną kobietą sędzia Anna spędza sporo czasu na obserwowaniu mieszkania "potencjalnej" kochanki, ale z jakiegoś powodu dochodzi do wniosku, że to nie wystarcza więc:
13 lutego 2012 roku o godz. 9:45 pokrzywdzona jechała ulicą przy której mieszkam tak jakby chciała mnie przejechać. W ostatniej chwili odbiła w lewo tak żeby mi się nic nie stało. Ja to zresztą zeznałam na posterunku policji Niepołomicach.
Zastraszania? Kłopoty z układem kierowniczym?...
19 sierpień 2013 idąc ulicą Daszyńskiego ok. 19, jak zwykle na konwersacje w języku angielskim, nagle samochód prowadzony przez Annę D. zwolnił na mojej wysokości a Anna D. groźnie mi się przyglądała, jak ma to w swoim zwyczaju. Pomachałam jej więc na powitanie, na co ona otworzywszy szybę powiedziała: "jak mi jeszcze raz pomachasz, to się wkrótce nie pozbierasz", po czym szybko odjechała, a ja jej jeszcze raz pomachałam na do widzenia. - to opis innej sytuacji, w której bohaterkami są sędzia Anna i kobieta, którą Pani sędzia posądza, że jest kochanką jej "jeszcze"-męża.
Czy muszę dodawać, że. Tak, muszę.
Mniej więcej rok wcześniej sędzia Anna spotkała na miejskim basenie "potencjalną kochankę", więc postanowiła poinformować ją, trochę publicznie, że jest "kurwą". Ot tak, zupełnie przy okazji. I przy świadkach.
Przygotowując ten materiał rozmawiałem z wieloma osobami [przedstawicielami Sejmu w Krajowej Radzie prokuratury i Krajowej Radzie Sądownictwa, którym pokazałem fragmenty realizowanego reportażu telewizyjnego], osobami "uwikłanymi" w sprawę sędzi Anna vs Frederic-niepolskimąż, prawnikami. Szczególnie ta druga kategoria osób podkreślała, że prawnicy występujący po stronie Frederica mają - i będą mieć problemy - ponieważ mamy do czynienia z "lokalnym układem", w który zaangażowani są sędziwie i prokuratorzy. A dla reprezentujących Frederica prawników oznacza to kłopoty w innych sprawach, które prowadzą.
Mam nadzieję, że ta opinia nie znajduje poparcia w faktach, bo gdyby.
Oczywiście, rozmawiałem również z sędzią Anną. Niestety, odmówiła.
A teraz podsumowanie:
Przytoczone na wstępie trzy cytaty, to jakby trzy poziomy rzeczywistości: przysięga, real, sugerowany obowiązek. Który poziom rzeczywistości jest najważniejszy? A może jest coś jeszcze?
Żyjemy w świecie czterowymiarowym [zasadniczo]: trzy wymiary przestrzeni plus czas. Dodatkowo dochodzić może kilka wymiarów wynikających choćby z teorii strun [alles zusammen dziewięć, dziesięć, sto czterdzieści.]. Niezależnie, czy wymiarów jest dziesięć, jedenaście, czy tylko cztery i tak okazuje się, że trzeba uwzględnić jeszcze jeden. I to jest wymiar, który nie poddaje się żadnym matematycznym opisom [chyba, że połączymy np. entropię z teorią chaosu .]. Otóż ten wymiar to ZALEŻNOŚĆ. Wymiar, który jest równocześnie miarą, czyli ma charakter "korpuskularno-falowy".
A dlaczego tak? Bo działania sędzi Anny zdają się znajdować wyjątkowe zrozumienie w lokalnych organach ścigania i lokalnym wymiarze sprawiedliwości.
I najważniejsze - czy to jest tekst opisujący przypadki pewnej osoby z immunitetem sędziowskim? Nie. To jest materiał-pytanie o kondycję polskiego wymiaru sprawiedliwości
W przedstawionej historii najgorsze nie jest to, że w środowisku sędziowskim funkcjonuje taka osoba jak sędzia Anna. Najgorsze jest to, że nieliczne [mam taką nadzieję] przypadki niegodnych sędziów [ale też prokuratorów i policjantów] rzutują na ocenę całego środowiska wyrządzając krzywdę prawym i sumiennym. Najgorsze jest to, że - parafrazując słowa Winstona Churchilla - nigdy jeszcze tak niewielu nie zrobiło tak wiele by zaszkodzić tak licznym.
I jeszcze jedno:
Jeśli ktoś uważa, że język tego tekstu jest niezbyt właściwy to powinien zrozumieć, że styl kancelaryjno-podniosły na opisanie szopki, cyrku, czy kabaretu niezbyt się nadaje [są osoby, które właśnie tak oceniają kondycję polskiego wymiaru sprawiedliwości].
I jeszcze drugie:
Oczywiście, nie można odrzucić innej możliwości:
Frederic jest psychopatą znęcającym się, fizycznie i psychicznie, nad rodziną i dopuszcza się odrażających czynów [np. zabawy ogonkiem]. Gdy zaś rejestruje ukrytą kamerą zachowania "jeszcze"-żony i innych osób, wtedy [jak każdy przykładny psychopata] zachowuje się spokojnie. Również w kontaktach z innymi ludźmi nie ujawnia swojej prawdziwej natury.
Może tak być [choć biegły psycholog twierdzi, że ABSOLUTNIE NIE!]. Co to jednak oznacza?
Tylko jedną rzecz: mała Amadine albo trafi pod opiekę chyba [?.] niezbyt odpowiedzialnej matki-Polski [istnieje biegły psycholog, który tak ową personę ocenił] albo chyba psychicznie i/ lub emocjonalnie niezrównoważonego ojca-niePolaka [ale brak jakichkolwiek dowodów by tak było].
Czy taki jest rzeczywiście wybór?...
I jeszcze trzecie:
Prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego podjął decyzję o przekazaniu sprawy sędzi Anny Rzecznikowi Dyscyplinarnemu NSA a Ten sprawą się zajął.
Paweł Sieger
"Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów"
Stanisław Lem
"Dopóki nie odwiedziłem sądów i prokuratur, nie wiedziałem, że w Polsce jest tylu certyfikowanych matołów"
Anonim
Historia, którą opowiem trwa sobie w najlepsze od kilku lat i powoli zaczyna przypominać sądowe boje znane z polskiej literatury: Raptusiewicza i Milczka o mur, Rzędziana z sąsiadami, czy podobna batalia toczona przez Wokulskiego seniora.
Różnica między literackimi historiami a tą, którą opowiem, jest zupełnie zasadnicza [i nie zmienia tego fakt, że hr. Fredro napisał "Zemstę" na podstawie starych akt sądowych] - otóż wspomniane powyżej to fikcja a przedstawiona przeze mnie czysta prawda.
Zacznijmy więc opowieść by następnie poużywać sobie ile starczy sił, ile tchu w piersiach - ile woli i ochoty.
Dawno, dawno temu Narodu Wybranego Wybrańcy [czyli dziś to tacy, co to ich Wybrany Naród wybrał a nie tacy co to z rusznicą, szablą i toporem pieszo w bój iść mieli] stworzyli dzieło mądre ogromnie i totalnie wiekopomne. Dzieło owo nosi znamienity niebywale tytuł "Ustawa o prawach autorskich i prawach pokrewnych" i datowane jest: Anno Domini 1994, dnia czwartego, miesiąca drugiego, czyli wielce srogiego, a nawet lutego [ofkoursik, Wybrańcy kilka zmian nanieśli w późniejszych terminach, ale jednak mocno nieistotnych].
Kilkanaście lat później pewien człowiek trochę się podqrvił a powód podqrvienia był dość prozaiczny: ktoś postanowił bez mydła i "dzienx" wydymać autora, czyli nielegalnie wykorzystywać efekty jego pracy twórczej [a może tfu-rczej, ale to jest zupełnie nieistotne dla opowieści].
Nie, nie wymyślił bohater opowieści cudownego silniczka rakietowego dla wieloosobowych i zupełnie bezzałogowych misji na Marsa, nie wymyślił bardziej okrągłego koła, słodszego cukru, przydomowej elektrowni atomowej, czy cieńszej prezerwatywy… Nic z tych rzeczy - bohater wymyślił sobie i zrobił niewielki program telewizyjny [a czy to był "tokszoł", "taniec ze sraczami", "reportaż rozpierniczający", czy "wspomnienia ubeckiego mundurka" - nie jest ważne]. Pewien sprytny misiek postanowił opchnąć dzieło naszego bohatera najwspanialszej telewizji między Odrą a Bugiem i między Ost See a Karpatami, telewizji najlepiej poinformowanych i ubranych, najinteligentniejszych i najmądrzejszych, najdowcipniejszych i najprzystojniejszych, którzy w pocie czoła zapierniczają dla prawdziwych Łełropejczyków [a każdy przyzna, że w krainie Narodu Wybranego jest tylko jedna taka telewizja; i jest ona - ofkoursik - komercyjna, prawie największa i nie ma swej siedziby po prawej stronie Vistula River]. Onże misiek podpisał odpowiednią umowę z Genialną-Telewizją, w której zobowiązał się do wszystkiego oraz [w tzw. gratisie] paru jeszcze rzeczy a nawet potwierdził, że "absolutnie i bezapelacyjnie" ma czym handel uskuteczniać - czyli, się znaczy, że nabył tzw. "prawa". Telewizor zadowolony, że dzieło posiadł na wyłączną wyłączność wypłacił srebrniki, misiek srebrniki wziął a autor opusa wiekopomnego został jako ten-taki w torcie.
Vqrviony więc niejakie ździebko bohater udał się do siedziby Jedynej-W-Swoim-Rodzaju-Telewizji i poinformował [na papierze i z pieczątką]: "misiaczki kochane - nie nadawajcie mojego opusa bo gdyż i albowiem nie macie do niego żadnych praw" [cytat ze słuchu…]. A mówiąc inaczej - nasz bohater złożył dokument, który się nazywa "zgłoszenie wady prawnej". W tym przypadku oznaczało to tyle i tylko tyle: by misiek mógł opchnąć prawa do mojego opusa musiałby zawrzeć umowę a umowy niet, co oznacza, że mógł wam obiecać i sprzedać wszystko [Pałac Kultury, Most Śląsko-Dąbrowski, koncesję na wydobycie gazu i srazu z łupków, dziurawej chochli oraz zużytej gumki-recepturki…], ale nie zmienia to faktu, że sprzedał coś co nie było jego!
I cóż zrobiła, cóż uczyniła Najwspanialsza-I-Bardzo-Obiektywna-Przestrzegająca-Standardów-Telewizja?
Nic!
A właściwie to nie do końca "nic". Autorytetowa-Telewizja zupełnie nie przejęła się zgłoszeniem wady prawnej i dalej sobie w ten i ów sposób korzystała z opusa naszego bohatera min. dzięki decyzjom Pierwszego-Nierozgarniętego-Potomka robiącego za "prezia". A nawet więcej: Przestrzegająca-Zasad-I-Ruchu-Lewostronnego Najwspanialsza Telewizja opchnęła licencję na dzieło bohatera mając w totalnej el doopie jego zastrzeżenia i pretensje ["bo, przecież, mamy umowę, czy ustawkę, z miśkiem niejakim…"].
Po jakimś czasie na ręce Niezbyt-Rozgarniętego-Potomka-Klanu wpłynęło pismo od Pewnego-Mecenasa reprezentującego bohatera opowieści. W odpowiedzi Niezbyt-Rozgarnięty-Potomek napisał żeby Szanowny-Mecenas walił się na ryj i spadał na drzewo i że może Niezbyt-Rozgarniętemu-Potomkowi skoczyć a nawet Potomka cmoknąć…
I teraz czas na krótką przerwę w narracji, gdyż albowiem niezbędne jest wyjaśnienie, które brzmi mniej więcej tak:
[wyjaśnienie] "Rzeczpospolita [czyli kraina Narodu Wybranego] jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej" [i to jest artykuł, nawet nr 2, z tzw. Konstytucji Narodu Wybranego].
To bardzo ważna przerwa w narracji i niosąca całkiem liczne konsekwencje [ale to później] ponieważ:
- Kraina Narodu Wybranego nie jest państwem Prawa tylko demokratycznym państwem prawnym [czyli, że nie Prawo jest istotne a to co ustali większość; może więc być zupełnie tak jak z ustawami norymberskimi…];
- w Krainie Narodu Wybranego pieprzy się Sprawiedliwość bo ważne jest urzeczywistnianie zasad sprawiedliwości społecznej [w el doopę wsadź sobie Dekalog, czy inne Prawo Naturalne - ważne jest tylko to co jest dobre dla społeczności; jakkolwiek zdefiniowanej społeczności…];
Poniał?
Nie?
To jak nie poniał to niech przeczyta artykuł nr 3 tejże tzw. Konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest państwem jednolitym".
Poniał wreszcie, że tzw. Kostytucja jest o kant el doopy potłuc? [Bo czy ktoś, na chooya-pana, jest w stanie wyjaśnić co autor miał na myśli tworząc artykuł nr 3 tzw. Konstytucji? Chociaż - z drugiej i piętnastej strony - należy stwierdzić, szczególnie po ostatnich orzeczeniach niezawisłych [od myśli i refleksji?…] sądów, że każde wyjaśnienie jest dobre i każda egzegeza jest dobra!].
A teraz wracamy do opowieści.
Bohater - dzięki wsparciu Mecenasa - złożył doniesienie, które [oczywiście] zostało uwalone przez prokuratora alternatywnie inteligentnego. Jednak niezrażony niepowodzeniem bohater - sukinsyn jeden - wyciągnął pierwszego asa z rękawa: poprosił o pomoc jednego z Wybrańców, dzięki czemu sprawa została wznowiona a dodatkowo [to pewnie jakiś tzw. gratis na przeprosiny] odpowiedni departament Prokuratora Generalnego raczył poinformować, że prokuratorzy to często niedouczone matoły, więc "co się dziwić prokuratorskim wtopom" [cytat z zawodnej pamięci]. Osobiście - po zapoznaniu się ze wspomnianym pismem z odpowiedniego departamentu Prokuratora Generalnego - sądzę, że intencja autora tekstu była inna: niestety, spora część naszej kadry to choć niedouczone i odporne na wiedzę indywidua, to są to indywidua zupełnie nieodporne na rozmaite naciski, czy pokusy. Ale pewnie się mylę i krzywdę czynię ogromną onym kilkudziesięciu procentom zimunitetowanych person, wspomnianych w piśmie odpowiedniego departamentu, person oddanych sprawie [tej, czy innej] jak gen. Świerczewski hiszpańskiej Republice, czy odwrotnie proporcjonalnie mniejszości ukraińskiej w Bieszczadach.
Sprawa się więc toczy i PG ["przestępstwa gospodarcze" Policji] rozplata swą pajęczynę… I, nagle, zupełnie z zaskoczenia i tzw. "znienacka" w pajęczynę wpada pewna anorektyczna przedstawicielka prawna Wizerunkowej-Telewizji. I czegóż się dowiadujemy w takcie, gdy Anorektyczna-Przedstawicielka-Pewnej-Telewizji sklada wyjaśnienia? Otóż rzeczy bardzo, ale to bardzo ciekawej [w podsumowaniu będzie o tym więcej]: Według Przedstawicielki wszystko jest OK i nie ma co się przypierniczać, bo Wizerunkowy-Telewizorek ma umowę z pewnym misiem na robienie co chce z dziełem naszego bohatera.
A co ze zgłoszeniem wady prawnej?
Pieprzyć wadę prawną, bo MY mamy umowę [cywilno-prawną] z misiem pewnym i on, ten miś pewny, zapewnił nas, że wszystko jest OK i reszta nas wali. A "Ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych" to sobie można w el doopę wsadzić.
I teraz chwilka na drugą niewielką przerwę. Ta przerwa to pewien cytat:
Art. 116 wspomnianej "Ustawy":
1. Kto bez uprawnienia albo wbrew jego warunkom rozpowszechnia cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w ust. 1 w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
3. Jeżeli sprawca uczynił sobie z popełniania przestępstwa określonego w ust. 1 stałe źródło dochodu albo działalność przestępną, określoną w ust. 1, organizuje lub nią kieruje, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5.
4. Jeżeli sprawca czynu określonego w ust. 1 działa nieumyślnie, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Analizując sprawę bohatera należy stwierdzić, że Najlepsza-Telewizja zupełnie nie podpada pod ostatni paragraf artykułu [i nie jest to artykuł w "Current Anthropology"]. A skoro nie podpada, to znaczy, że ma tylko 75% trafienia:
- "Jedynka" - jak człowiek by nie patrzył to się zgadza: no, bez żadnego uprawnienia rozpowszechniał sobie Łełropejski Telewizor cudzy utwór;
- "Dwójka" - no, osiągał korzyści, bo opychał dalej;
- "Trójka" - no, niewątpliwie cały deal zorganizował i nim kierował [opchnął opusa do więcej niż jednej firmy, ciągnie z tego kaskę i udaje durnia].
- "Czwórka" nie wchodzi w grę, bo Telewizorek wiedział, że cały deal to geszeft, więc nie może ściemniać, że "a myśmy, bośmy nie wiedzieli…"
I…?
I wciąż bez zmian: AI Prosecutor [to z języka wyspiarskich i zaatlantyckich: Alternatywnie Inteligentny Prokurator] nie widzi problemu, ale ponieważ bohater jest upierdliwym sukinsynem to komuś trzeba przypierniczyć [dla "proformy" i żeby się el chooy odczepił]: zrobimy więc sprawę "pewnemu misiowi", zdecydował AI Prosecutor, i uznajmy sprawę za zakończoną…
Czy aby na pewno?
Bo cóż mamy:
1. Autora dzieła, z którym nikt nie zawarł umowy i nikt mu za dzieło nie zapłacił; Autora vqrvionego ździebko i dochodzącego swoich praw oraz próbującego ścignąć różnych złodziei;
2. Pewnego misia, który twierdzi, że posiada prawa do dzieła Autora i który te prawa opycha dalej, składa fałszywe zeznania i fałszuje dokumenty finansowe prowadzonej przez siebie firmy;
3. Telewizję, która płaci jakąś kaskę pewnemu misiowi za prawa do dzieła Autora; Telewizję, która wiedząc, że jednak nie posiada praw ["zgłoszenie wady prawnej" bo pewien miś praw do dzieła Autora nie posiada] nic sobie z tego nie robi twierdząc, że goovniana umowa, którą zawarła z pewnym misiem znosi zapisy "Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych" Telewizję, która twierdzi, że ponieważ komuś coś zapłaciła to wszyscy, a szczególnie Autor, mogą się wypałować;
I co teraz?
Dwa scenariusze:
- Autor wygrywa [za jakieś milion lat], dostaje kaskę, Telewizorek płaci i ktoś odpowiada karnie, pewien miś płaci i idzie siedzieć - i to jest hollywoodzkie zakończenie, które nie będzie miało jednak miejsca ze względu na to co zapisano w artykule nr 2 tzw. konstytucji;
- Autor przegrywa, pewien miś dostanie trochę po nosie, Wiekopomna-Stacja będzie się cieszyć, że wszystkich wyrąbała. Tylko czy rzeczywiście?
Załóżmy negatywny [czyli najbardziej prawdopodobny] scenariusz, czyli drugi… Czyli totalna katastrofa. Katastrofa dla każdego kto cokolwiek, kiedykolwiek stworzył. Również dla El-Goovnianej-Telewizji-Obszczymurów.
I teraz wyjaśniam dlaczego:
Otóż wystarczy, że znajdzie ktoś, jakiś inny fajny pewien miś który podpisze umowę, w której stwierdza, że dysponuje prawami [np. do "Sędzi A.M. Pięknej", "Do-wiedzenia-się-z-Telewizją", ścieżki dźwiękowej z filmu "Układ zamknięty", artykułów i prac doktorskich Wielkiego-Nierozgarniętego-Umiłowanego-Przywódcy, Srody płyt i utworów na nich zamieszczonych, filmu Prztymucla Gacka, zbiorów Filmoteki Narodowej dziwnie pozyskanych, etc.]. I ten pewien miś te prawa opycha za kaskę [realną albo udział w zyskach - nie jest ważne] a ktoś inny te prawa nabywa i robi z nimi co chce: kopiuje, sprzedaje dalej, wysyła w kosmos z wiadomością dla obcych… I nikt nie może mu zabronić, nikt nie może mu nic zrobić - kupił prawa od pewnego misia, więc "jest w prawie". A że miś pewien praw nie posiadał praw -to el chooy: procesuj się Srodo, Prztymuclu Gacku, czy Wiekopomna-Telewizjo. A jeśli jeszcze pewien miś funkcjonuje sobie w państwie, z którym kraina Narodu Wybranego nie ma umowy o pomocy prawnej wtedy wszyscy wyrąbani w kosmos na kaskę możecie skoczyć pewnemu misiowi. I podziękować przedstawicielowi "organów ścigania".
Bo wystarczył jeden durny, albo tchórzliwy, albo leniwy prokurator by ujebać cały system wypierdalając w kosmos "Ustawę o prawach autorskich i prawach pokrewnych". I szczególnie Najwspanialszy-Telewizorek będzie miał przesrane, bo gdyby się tylko zaczął rzucać, że ktoś podpierdolił jego własność, to zawsze będzie można wyciągnąć Telewizorkowi, co w sprawie bohatera opowieści mówił, pisał i robił.
Więc w el doopę wezmą wszyscy tylko dlatego, że banda geszefciarzy postanowiła się brzydko bronić a na straży "prawa" [przepraszam za wyrażenie] stoją intelektualne pedały/ geszefciarze/ leniwe sukinsyny/ czy kto tam się zdarzy…
Dlaczego opowiedziałem tę historię? Wcale nie dlatego, że jest jakoś szczególnie interesująca. Powiedzmy sobie szczerze - takich historii są tysiące. Powód dla którego opowiedziałem "historię jednego autora" jest zupełnie inny:
Otóż najwyższy czas uzmysłowić sobie, że "sąd sądem a sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - więc bierz człecze granat, bombkę, czy giwerę i szukaj Sprawiedliwości, bo na "wymiar sprawiedliwości" nie masz co liczyć!
I na koniec:
Gdyby ktoś stwierdził, że język tekstu jest [nieco] wulgarny, to pragnę poinformować, że ważna jest nie tylko treść, ale i forma. O rzeczach pięknych piszemy/ mówimy pięknie [a przynajmniej się staramy], o rzeczach brzydkich należy mówić/ pisać w odpowiedni sposób. Sprawa, którą opisałem nie jest ładna. Więcej - jest wyjątkowo obrzydliwa [i nie chodzi o samą sprawę, ale o sposób w jaki jest traktowana], dlatego uważam, że tylko taki język i taka forma, są odpowiednie do opowiedzenia przedstawionej historii.
I tyle w temacie.
P.S.
A jeśli chodzi o historię ze wspomnianego filmu - na miejscu bohaterów odpaliłbym "sprawców zła wszelakiego". I każdemu radziłbym zrobić to samo.
Kontynuacja tego wątku, gdy będę musiał się spowiadać oskarżony o przestępstwo z art. 18 kk lub 255 kk [albo obu naraz].
Paweł Sieger
Najpierw przypomnienie:
"Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej".
Kilkanaście lat temu, gdy to "coś" [czyli "Konstytucja"] było uchwalane wydawało mi się, że to wyjątkowy bełkot, ale - po latach i z bagażem doświadczeń - widzę, że nie można było lepiej opisać tego "czegoś", co funkcjonuje pod nazwą "Rzeczpospolita Polska".
Bo to jest rzeczywiście i permanentnie "demokratyczne państwo prawa" a zasady "sprawiedliwości społecznej" to są tutaj realizowane na każdym kroku a nawet to na wciąż. Niezbyt mi się taki stan rzeczy podoba - a nawet: nie podoba mi się zupełnie - ale przecież mogłem gorzej trafić [do jakiejś Rosji, Rwandy, czy Somalii; ale - by być uczciwym - to mogłem też lepiej trafić… pozamiatane - jest jak jest i jest gdzie jest].
Niezbyt mi się ten "cymes" podoba, bo nie jestem demokratą. Uważam, że jakiś census należałoby wprowadzić: np. egzamin z wiedzy [ale tylko pod warunkiem, że zasady ustali Harvard, albo Politechnika w Lozannie a nie polskie Ministerstwo dla Przygłupów dla niepoznaki zwane Ministerstwem Edukacji.], może majątkowy [tylko płacący podatki mają prawo głosu…], albo - choćby - bilet na wybory: chcesz głosować wykup prawo głosu. Każdy system będzie lepszy niż ten burdel i serdel.
Nie podoba mi się także z innego powodu:
sprawiedliwość to [w sumie] pojęcie dość oczywiste, ale "sprawiedliwość społeczna" to jakiś potworek paraintelektualny [i tu cytat z tzw. pamięci za JKM-em: jeśli "sprawiedliwość" i "sprawiedliwość społeczna" to to samo, to po co ten przymiotnik? Skoro ów przymiotnik - czyli "społeczna" - jest potrzebny, to znaczy, że "sprawiedliwość społeczna" jest czymś innym niż "sprawiedliwość", a więc jest niesprawiedliwością; k'woli ścisłości, to wniosek powinien brzmieć, że "sprawiedliwość społeczna" nie jest "sprawiedliwością" i dalej należy tylko stwierdzić, czy jest czymś co się zawiera w "sprawiedliwości", czy też, w jakiś sposób, jest wobec niej w opozycji… jeśli się zawiera w "sprawiedliwości" to pytanie brzmi czego ze "sprawiedliwości" nie ma w "sprawiedliwości społecznej" a jeśli jest w opozycji to dlaczego… chyba się zagalopowałem; co by nie mówić i pisać fakt jest taki, że "sprawiedliwość społeczna" nie jest "sprawiedliwością"!… więc czym jest…?].
I teraz wracam do przeżytych lat i doświadczeń:
Wychodzi na to, że "demokratyczne państwo prawa", w którym "urzeczywistnia się zasady sprawiedliwości społecznej", to taki burdel, w którym burdel-mama zmienia zasady co do opłat, bzykania i przyjmowania klientów w zależności od widzi-jej-się oraz kursu pamiątek znad morza na giełdzie w Szanghaju.
I o ile burdel-mamie wolno [prywatna inicjatywa] to w czymś co chce być państwem [a nawet cywilizowanym o ponadtysiącletniej historii i z Papieżem JPII oraz smoleńską tragedią] to taki numer nie powinien przejść.
Nie powinien - a jednak przechodzi.
Dlaczego? [wybór możliwości; spośród wielu jest ten wybór]:
1. Po tzw. rozbiorach II RP została zbudowana wokół tradycji, doświadczeń i ludzi gorszych - wokół tzw. Kongresówki zamiast tzw. zaboru pruskiego, czy - choćby - Galicji; bo choć w Kongresówce była Warszawa i Łódź, to [patrz punkt 2], dziś ich nie ma;
2. Wycięcie elit [bo były takie przed II w. św.] spowodowało, że elitami stają się przechodzone laski-specjalistki od wciągania bez, cycate pseudodiwy, niedorozwinięty burak, który dał się zakuć w kajdanki mając t-shirt z orzełkiem na piersi, czy niedopieszczona ciota mająca pretensje do wszystkich i o wszystko; a mający "prawa wyborcze" plebs kupuje tandetę, bo plebs "zasadniczo" wciąga tandetę; a przecież naród bez elit nie jest narodem [i nie jest ważne, czy mówimy o narodzie etnicznym, czy politycznym];
3. "Sąd sądem a sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - i ta siermiężna prawda, jak nigdy wcześniej po '44 roku, jest dziś aktualna; telefon do sędziego, działeczka dla dupy prokuratora, przetarg dla szwagra… tzw. "prawo" nie jest już nawet "sugestią", jest czymś co niszczy i sponiewiera, jest czymś dzięki czemu można "zabić" każdego i załatwić każdą sprawę; w czym należy się znaleźć i znaleźć dojście;
4. I jeszcze wiele, wiele innych
Po co to piszę?
W pewnym szacownym mieście [było tu i kilku niezłych bandytów i fajna fabryka od elementów, dzięki którym może się dokonywać defenestracja.], urzędujący tam pawian na stanowisku prokuratorskim orzekł, że coś co jest przekrętem, tym przekrętem nie jest. I on się nie dopatrzył. Dopatrzył się - i owszem - że burmistrz ogłosił przetarg na coś co istnieje, ale według pawiana wcale nie jest to problem…
Dlaczego pawian? Pawian to naczelny [czyli krewniak homo sapiens sapiens] a więc - "zasadniczo" - to dość niegłupie stworzonko. Pawian jest mocno agresywny [szczególnie młody] i bardzo skutecznie walczy o swe terytorium [też młody, bo starszy pawian zadowala się stanem posiadania, czyli jakąś jedną laseczką by nie musieć toczyć bojów o harem i mieć - generalnie - wszystko w dupie; wypiętej dupie - to tak na wszelki wypadek].
Pawian ma czerwone dupsko!
W przypadku pawiana zasada powstawania czerwonego dupska jest mocno ewolucyjna biologicznie, w przypadku pawiana ludzkiego zasada powstawania czerwonego dupska jest też mocno ewolucyjna, ale jest to ewolucja "sprwiedliwościowo-społeczna".
Tak jak prokuratorem można rzucać w różne strony [młodym] tak i pawian zanim trafi do stada różne ma koleje losu. Gdy młody pawian już dołączy do jakiegoś stada, to się go trzyma - i tak samo jest z pawianem ludzkim: rzucają nim tu i tam, ale gdy już się zaczepi… to nie ma bata by go ruszyć.
Gdzieś tam, na "Wybrzeżu" mało kumaty sędzia się podłożył - chciał mieć zbyt czerwone dupsko, chłopak. Gdzieś tam indziej prokurator dostał osiem lat przyjemności "pod celą" [maxa zahaczył, ale tylko dlatego, że o jego sprawie było głośno]. A w ilu sprawach sędziowski, czy prokuratorski pawian decyduje? W setkach tysięcy rocznie.
Czy każdy z nich jest pawianem? Nie. Oczywiście, że nie! Ale jak znaleźć nie-pawiana?
Gdy w Szwecji pewna pani minister zrobiła bardzo gówniane zakupy korzystając ze służbowej karty [szybko zwróciła pieniądze] to przestała być minister-ką. W "demokratycznym państwie prawa", które "urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej" nie takie numery przechodzą.
Bo kto by się czegoś-tam dopatrzył…
Chyba że ktoś dopatrzy się wypiętego, czerwonego dupska…
Paweł Sieger
Pokolenie temu tzw. Polska Rzeczpospolita Ludowa przekształciła się w Trzecią, Najjaśniejszą, Niepodległą, Odrodzoną, Wolnościową… Polską Rzeczpospolitą Ludową, dla tak zwanego niepoznaka zwaną Rzeczpospolitą Polską.
Się, qrde, zdarza…
Mamy ponad pięć tysi lat Historii [się znaczy tego co jest zapisywane] z czego Ukochana i Najjaśniejsza ma jakieś mniej niż 20% [i to jeśli odpowiednio policzyć]. Zaś dzieje cepaków, czyli "bardzo lokalnego aparatu przymusu" to cień, który towarzyszy Historii od samego początku.
W różnych czasach, w różnych miejscach "bardzo lokalny aparat przymusu" przybierał najrozmaitsze formy, by po dziesiątkach wieków przybrać kształt najwspanialszy, najpiękniejszy i najdoskonalszy… Ów "kształt" przybrał - jako ta larwa i poczwarka zmieniająca się w motyla - za sprawą światłej USTAWY [nie mylić z ustawką] uchwalonej przez zgromadzenie mędrców, autorytetów, bezkompromisowych obrońców, kiepsko wynagradzanych społeczników…, czyli przez tak zwany Sejm [Roku Pańskiego 1997 stworzono coś, czego powstanie zostało ogłoszone, a nawet opublikowane: Dz. U. z 1997 r. Nr 123, poz. 779 z późn. zm. - to cytat].
Piętnaście lat temu "prawnie" opisano funkcjonowanie Drabów Miejskich, czyli Cepaków. I o ile w XV wieku w Polszcze owe określenia dość dobrze oddawały charakter oraz fizyczne walory owej formacji a także jej wyposażenie, o tyle dziś należałoby powiedzieć, że powołano do życia "formację umundurowanych straSZników" i "bezpieczniackich inwalidów", dzięki czemu można leczyć lokalne kompleksy, jeszcze do niedawna za pomocą gminnych fotoradarów łatać budżet, zatrudniać niewykwalifikowanego matoła, którego ciotka ma zięcia, który jest szwagrem kochanka babki klozetowej naczelnika, który podawał do chrztu, czy brit mili krewniaka burmistrza, albo wójta., czyli robić kolejny gminny geszeft.
Niezależnie od tego, czy w mundurze paraduje strażnik, czy straSZnik i z ekonomicznego, i "bezpieczniackiego" punktu widzenia jego paradowanie i onże sam w mundurze to bezsens. TOTALNY!
Kolejne samorządy likwidują, zlikwidowały, albo zamierzają zlikwidować formację Drabów Miejskich - bo gdyż i albowiem nadaje się ona do rozwożenia urzędowej poczty i wezwań [np. w Radzyminie], albo zakładania metalowych ozdobników na koła samochodów… ale niczego więcej - znaczy się, że większego pożytku to z nich nie ma. Nie było. I nie będzie!
A nie będzie, bo Straż Miejska/ Gminna służy do wielu rzeczy, ale z całą pewnością nie do pilnowania i zabezpieczania. Poza tym - gdy sobie pomyślę, że znowelizowana ustawa o Straży stworzy Policję Municypalną i dostaną owi municypalni policjanci, czyli obecni straSZnicy mnóstwo prerogatyw oraz możliwości, a także broń… to - patrząc chociażby na straSZników radzymińskich - ogarnia mnie przerażenie!!! Przerażenie mnie ogrania wielkie!!! Przecież to jak wyposażyć upośledzonego szympansa w przycisk do odpalenia międzykontynentalnych rakiet uzbrojonych w atomowe głowice!
Likwidacja StraSZy Miejskiej/ Gminnej to finansowy zysk - za trochę mniej ma się dużo więcej, bo kasa samorządowa może zostać przeznaczona na Policję i Policjantów [użycie dużych liter jest absolutnie i całkowicie świadome] - a to oznacza, że w gównianym państwie możemy mieć odrobinę szansy by sprawić, żeby ludzie, od których zależy nasze bezpieczeństwo, byli odpowiednio, właściwie traktowani i DOCENIANI. I za całość usługi zapłacimy trochę mniej.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że zawsze się może i w tej Formacji zdarzyć jedna, czy druga menda, albo inny sukinsyn, ale zasada jest prosta: Gliniarz ma być bardzo dobrze wyposażony, świetnie wyszkolony, nie może narzekać na warunki pracy, samochód, czy mundur, ma robić - jak stachanowiec - milion procent normy i wiedzieć oraz czuć, że jest doceniany i szanowany! Szanowany za swą pracę! Bo to się zwyczajnie opłaca - przede wszystkim ludziom. A gdy któremuś przyjdzie do głowy dorobić na boku, albo potraktować przepisy, czyli tzw. prawo, z przymrużeniem oka - wtedy urwać jaja i nakopać w cztery litery.
Dlatego cieszę się, że i w "Radzę omiń" ludziska chcą normalności i mają w el doopie straSZników. Mają ich w el doopie i chcą zwyczajnie i absolutnie Normalności. I bezpieczeństwa.
Paweł Sieger - (12.06.2012)
Słowo się rzekło - kiedyś - przyszedł czas na Donaldu Tusku.
Nieco generalizując, można powiedzieć, że onże prime-PR-minister posiada dwie grupy kibiców:
pierwszą zasilają przekonani o hucpowatości onegoż, drugą wręcz-przeciwstawnicy, czyli "spijający słowa z jego ust". Postanowiłem wygenerować trzecią, jednoosobową, kategorię "oniemiałych z podziwu zawistników". I tężę kategorię postanawiam zasiedlać własną swą osobą broniąc innym do niej dostępu.
Otóż przyznaję się bez bicia - jestem oniemiałym z podziwu zawistnikiem i chciałbym być jak Donaldu Tusku. Chciałbym być Nieanonimową Personą, która innym się jawi. Jak "się jawi", to rzecz bez większego znaczenia. Ważne, że mówiąc "Donaldu Tusku" coś widzisz, obrazy przed twymi zaropiałymi oczkami przemykają popierniczając w obłędnym tańcu: szkodnik, agent, znawca, wizjoner, nieudacznik, pijarowy twór, czuły i troskliwy przewodnik maluczkich wskazujący im świetlana przyszłość w kolorze wyspiarsko-zielonkawym, tytan słowa i intelektu, opiekun, Mąż-i-Żona Stanu - do wyboru, do gazety. Co by to nie był za obrazek - to Jest! Jest i basta! Nie ma programu, nie ma rozmowy, nie ma reklamy i pampersów by gdzieś nie pojawił się Donaldu Tusku. Zdaje się obecny jako piekłoszczyk Josif Wissarionowicz: lodówkę otworzysz - wypadnie Donaldu, do lecznicy się dowleczesz - a tu Donaldu, kapcie w gruchocie zmieniasz - a spomiędzy dekli oczkiem Donaldu łypie, ten-teges w lesie, albo na Tankstelle wyczyniasz - Donaldu, chleba naszego powszedniego zażywasz - Donaldu. Qrtschę - Donaldu ogromnym jest i już!
Więc siedzę sobie, stoję sobie, idę sobie, dystalny odcinek przewodu pokarmowego zatrudniam [też sobie] - i oniemienie nie mija. I z każdym dniem, każdą konferencją, niesłuchaną i niesłychaną wiadomością, kupionym piwem zawiść mnie qrvska zalewa. I jeszcze ten podziw dla Tytanika [czyli Tytana w wymiarze lokalnym - jeszcze lokalnym, ale to się zmieni, oj zmieni.]. A podziw to mnie już zupełnie w sedes wciska z przyspieszeniem milion "g" na sekundę.
Och - marność nad marnościami a wszystko to marność. Taki Gwiazdowski, Ziemkiewicz, Wróblewski, czy Warzecha plują i szczują, prześmiewają się dyrdymalenie pisarskie uskuteczniając - ale każdy rozsądny wie: to nie ludzie, to wilki. Zawistnicy, nieudacznicy, którym się nie udało więc szkalują miast przyznać się, samokrytykę złożyć, w pierś wychudzoną się pieprznąć z jękiem i zakrzyknąć mea maxima culpa. Ale nie! Oni nie przyznają się, że zazdroszczą. A ja mam odwagę i mówię - być jak Donaldu Tusku to jest dopiero cool. I ze swej małości się spowiadam wszem i wobec.
A z drugiej strony zastępy postępowych postępowców wciągających białą kreskę myśli ufryzowanych Donaldu Tusku. Taki "ałtorytet" jeden z drugim zasunie egzegezę, że kapcie spadają i niedźwiedzie w Tatrach do życia się budzą a człek sobie siedzi i myśli: qrde, dżinjus!
Wypomadowany wieszcz radio-telewizyjny zaprosi gawiedź, Interview od pełnego niechcenia walnie, bladym świtem z innymi tuzami ponatrząsa się z debili różnego autoramentu w "ałtorytarnym" Rundfunku, cosik tam w swej gadzinówce szrajbnie - i już alles klar, wiesz człeku, gdzie dół, gdzie góra, gdzie myśl przewodnia a gdzie ściema, gdzie troska o państwo a gdzie nieodpowiedzialne [i zupełnie nieeuropejskie] pieprzenie, gdzie przemyślane poszukiwanie najlepszych rozwiązań a gdzie małostkowe rzucanie kłód pod nogi [a czy można rzucać kłody pod nogi nie małostkowo?]. I już wiesz homosapiensie, że Illuminati są na świecie a ty, durny wale, nie jesteś rozświetlony wiedzą, tylko w ciemnej doopie sobie siedzisz. Małostkowo sobie siedzisz.
O, Najwyższy i Nieogarnialny, jakie to szczęście, że w tym padole łez, nieskrępowanych ścisków pośladków i niekontrolowanych wyrzutów żółci dałeś ludzkiemu rodzajowi nadzieję prawdziwą w postaci profetów i egzekutywów. Dzięki temu mogę sobie swobodnie mleć we wnętrzu złość, która mnie zalewa i hodować zazdrość, że nie jestem jak Donaldu Tusku, Zbawca Najjaśniejszej i Rozrodzonej. Krew mnie może swobodnie z góry i na dół zalewać, że Swą Jasnością postanowiłeś obdarzyć Inszego a nie mnie małego, który nie rozumie, że wcale najkrótszą drogą między "A" i "B" nie jest odcinek, który powstaje po przeprowadzeniu prostej przebiegającej przez oba punkty, ale że najlepsza i najwspanialsza droga np. z Rzeszowa do Międzyzdrojów wiedzie przez Kraków, Breslau, Krosno Odrzańskie, Kielce, Zamość, Lublin, Suwałki, Allenstein, Danzig, Łódź, Warschau, Siemianowice Śląskie, Piłę, Kolno, Gorzów, Kolberg, Stargard i Starogard by wreszcie dotrzeć do celu.
Tak mi tylko [czasami, w chwili słabości] przychodzi do głowy myśl - a po chój po całym kraju zapierdalać, gasoline tracić, gówniane widoki podziwiać, gdy człowiek chce - tak zwyczajnie i po prostu - jak najszybciej do celu dotrzeć? Dlaczego nie można wszystkiego normalnie urządzić, dlaczego jakieś niewydarzone fiuty, czy inni geszefciarze muszą mi się w Życie wpierdalać, dlaczego muszę eony poświęcać na to jak umknąć z sideł zastawionych przez różnych skurwysynów, którym udało się do żłobu dorwać, dlaczego muszę bulić, bulić i bulić by jakaś niewydarzona rolnicza, czy insza górnicza kurew nie przyjechała do mojego miasta i nie rozpierdoliła kilku ostatnich zabytków, które jeszcze zostały, zamiast zostać "zastrzeloną na wejściu", dlaczego muszę szukać nieortodoksyjnych rozwiązań by otrzymać to co mi się należy, to za co zapłaciłem, dlaczego ktoś mi zagląda w gacie, do kuchni, próbuje mówić co jest cool a co passe, dlaczego beznadziejne złamasy robią za kolejnych Premierów a inni - równie "interesujący" kurduple intelektualnie-też - mają być jedyną alternatywą, dlaczego nie mogę powiedzieć, że Biedroń to "zboczeniec" tylko muszę mówić "gej", dlaczego wmawia mi się, że "w demokratycznym państwie prawa [?] musi istnieć lewica", choć przecież powinna być wysłana gdzieś na Sołowiowki, dlaczego PiS-deusze określani są mianem "prawicy", choć - jako żywo - to lewackie bydlątka, dlaczego miarą rozwoju cywilizacyjnego jest postępujący w tempie geometrycznym rozwój zastępów urzędowych pojebańców [krajowych i zamiejscowych], których jedyną racją istnienia jest udowadnianie, że są potrzebni - wbrew logice i ekonomii, dlaczego by czuć się bezpiecznym muszę zatrudniać "agencję ochrony" miast kupić sobie rusznicę i spokojnie odpierdolić w kosmos każdego złamasa, któremu przyjdzie do pustego łba wpierniczenie się do mojego ogródka, dlaczego rzucenie okiem na ładną kobietę jest traktowanie jak molestowanie a rodzicielskie wlanie gówniarzowi w dupę to przemoc, dlaczego za "autorytet" [i moralny też] robi pieprzony [dosłownie i w przenośni] gazetowy lewak o IQ mniejszym niż mój autystyczny pies, dlaczego "potencjalna szkodliwość" jest przestępstwem a rzeczywista szkodliwość wymaga deliberacji, dlaczego amerykański Murzyn to teraz Afro-Amerykanin, dlaczego niewyrośnięty franolski lewak robiący za "Prezydenta" to przedstawiciel prawicy, dlaczego muszę płacić jakiś pieprzony podatek od faktury zanim otrzymałem pieniądze, dlaczego "budżet państwa" to święta krowa a mój budżet to chój, dlaczego stwierdzenie faktu, że RP-Prezio to imbecyl traktuje się jako zamach na Odświeżoną i Równo-Rozkładającą-Nogi RP, dlaczego Mroczki są "aktorami" a nazwisko Gajos niewielu cokolwiek mówi, dlaczego utrzymywanie Publicznego Radia i Publicznej Telewizji jest obowiązkiem [choć niczym nie różnią się od stacji komercyjnych], dlaczego wciąż istnieje cenzura [dla niepoznaki zwana jakąś-takąś radą mediów], dlaczego nie można walnąć w ryj sędziego lub prokuratora, którzy sobie robią jaja z Prawa, dlaczego zakompleksiony, niedopchnięty kozodymacz palestyński to bojownik, a Izraelczyk to okupant i nazistowski eksterminator. Dlaczego ta dzisiejsza, pierdolona Europa nie ma cojones!
Dlatego będę na usługi każdego okupanta, który chociaż jedno "dlaczego" zlikwiduje. A im więcej "dlaczego" zlikwiduje, tym bardziej będę w rozbiorach Najjaśniejszej, Odrodzonej Trzy-i-kurwa-nie-wiem-ile współpracował. Nauczę się chińskiego, suahili, arabskiego, tureckiego, poprawię rosyjski.
I nagle przychodzi otrzeźwienie - nad ranem, albo w środku nocy, po przebudzeniu z kaca, albo po spacerze z psami - i wracam do Donaldu Tusku. I wiem, że te durne koszmary, głupawe pytanka swe źródło w intelektualnej impotencji mają źródło - bo przecież Donaldu jest "the best", z Donaldu choćby na kraj wszechświata. Bo On zmaterializowanym uosobieniem Czasów i Tryndów a ja - w swą bezrozumność zamotany - powinienem otworzyć się na Nowe i Prawdziwe. Bo Donaldu jest tylko zapowiedzią, zwiastunem. Bo Donaldu to Symbol i Alegoria, w nim - jak w soczewce - zebrały się miazmaty Historii, Dziejów Prawidłowość, pierdnięcia mamutów i troskliwie nieustający bój o szczęśliwość i pomyślność. Bo Donaldu'ów jest przecież Legion.
"A więc":
Oczywiście - nie mam do prime-PR-ministera pretensji o "całe zło" - zastanawiam się tylko, jak to możliwe, że akurat takie "coś" osiągnęło "coś". Bo we łbie mi się nie mieści, że dożyłem czasów, w których banda kretynów decyduje i wybiera najlepszego spośród siebie a reszta tylko "morda w kubeł". Ja wiem - wielu, przy kolejnych wyborach, mocno zastanawiało się: kto? I przeprowadzając rachunek dochodziło do wniosku, że lepszy taki sqrvsyn niż inny sqrvsyn. Ale co się stało, że ludzie rozumni muszą dokonywać wyboru między goovnem a kiblem, że muszą się ścigać z niedopitymi imbecylami, którym w pijanym widzie przyjdzie do wypatroszonego alkoholem łba zagłosować na jakiegoś post-pegieerowego niedorozwoja. Co się stało, że niedochlany baran żyjący z pomocy społecznej na równi z ciężko zapierniczającym "obywatelem" decyduje o przyszłości. Widocznie Nielitościwy Sędzia Najwyższy wybrał prime-PR-ministera'ów, by czyniąc go/ ich swym narzędziem/ narzędziami, losy i Losy na właściwy tor wpierniczyć. A za jakiś czas znajdzie inne narzędzie. I będzie jeszcze śmieszniej, jeszcze straszniej.
Dżizusie - więc niech już się to wszystko zgodnie z Majową przepowiednią skończy a ja będę sobie spokojnie na świat spoglądał z mego jednoosobowego zbioru "oniemiałych z podziwu zawistników".
Amen.
Paweł Sieger - (24.01.2012)
Polska to kraj jak z bajki. Takiej o gównianych krasnoludkach, śmierdzącej królewnie i wykastrowanym wilku co chciałby bzykać kapturki, ale nie może i jest pełen frustracji. Bajka to nieco koślawa, ale w dzisiejszym świecie właśnie taka ma szansę powodzenia. Różne doktory i psychiatro-psychologi wywiodą skąd stres, zniechęcenie, niemoc i ogólne podqrvienie, dziennikarzyny dołożą swoje trzy bezmyślne grosze a gawiedź zatańczy z sedesami na głowie. Zgodnie z chińskim przekleństwem - obyś żył w ciekawych czasach - z czego wychodzi im jeno goovno
Białozębny prime minister dowodzi, że jest bardzo cool, i że on zupełnie nie kuma dlaczego się takie różne do niego przychrzaniają, bo przecież w permanentnym orgazmie popierdalają szerokimi ulicami, a nawet autostradami masy zadowolonych podatników, którzy niechcący wyleczeni z zielonej Irlandii budują właśnie słoneczną Kalifornię albo inszy lodowiec na Grenlandii. I ma chłopak rację, że się vqrvia na takich tam, co to w środku miasta ruch uliczny jakimiś popieprzonymi wyświetlaczami długowymi zaśmiecają! Przecież połowa zdurniałego narodu jak w dym pójdzie we wskazane przez prime ministra bagno, czy insze goovno i jeszcze spijać będzie słowa z jego ust wciągając górnym odcinkiem przewodu pokarmowego zastaną breję. Bo gdyż i albowiem to som Łełropejczyki. Prime minister niezbyt konsekwentny w poglądach [litościwie zakładamy, że jakieś-takieś posiada] graśuje po różnych takich tv und rundfunk exhibicjach, a szemrane goście na stolcach klakę robią. Że dobrze, że wspaniale, że się rozwija, że postęp, że uniknęliśmy, że dla dobra, że nie pozwolim by i że pozwolim by, że inni czerpią [cierpią?] z nasz przykłady, że inszej drogi niet, że - qrde-że-balans - żyjemy we wspaniałym nowym świecie. A Polska potęgą jest i basta.
Bravo, bravo, bravissimo! To już nawet nie jest geszeft. To nawet nie jest ściema, czy robienie z-tata-wariata. To wyjątkowo chamski przekręt, który - obrazując - można porównać do zrównania z ziemią wiejskiego sklepiku przy pomocy wynajętego za pieniądze tzw. Unii spychacza, by nieco po kryjomy wychlać za frajer kilka butelek jabola. A ponieważ miejscowy komisariat obsadzają kumple i znajomi królika to dochodzenia nie budiet.
I, okazuje się, że im wyższy stopień naukowy [nałkowy?"] tym lepsze poparcie dla takiego dealu. Prosty człowiek w zapyziałej Białowieży, czy inszych Bieszczadach powie - jak nie wsadzisz, to nie wyjmiesz. A tu się okazuje, że można inaczej - jeden wsadza, drugi wyjmuje, a kibice mają orgazm. I płacą za owo doznanie kasę za jaką tir-ówka nie tylko zrobiłaby im ćwiczenia pewnego elementu anatomicznego, ale także wycyklinowała podłogę, oczyściła protezę i w tzw. gratisie dorzuciła polerowanie sukni ślubnej babci.
Złoty biznes - gostki płacą chorą kasę za coś co kosztuje grosze i jeszcze są szczęśliwi, że przepłacają tylko tyle bo chcieliby przepłacać więcej.
I czyż Ukochana, Odrodzona, Trzecia i Najjaśniejsza Polska Rzeczpospolita Ludowa nie jest jak z bajki?
Kocham horrory. Nawet goovniane. Ale cosik z tytułu wykorzystania praw do wizerunku się mej osobie należy, czyż nie? A może się mylę i w tym geszefcie wszyscy jesteśmy ochotnikami z listy?
Paweł Sieger
Do czego służy poseł, czyli parlamentarzysta? Ha, odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka oczywista. Poseł, czyli ktoś kogo się "posyła" z jakąś misją. W przypadku polskich posłów musi to być misja ściśle tajna i totalnie impossible, ponieważ zdrowy na ciele i umyśle człowiek nie jest w stanie określić do wykonania jakiej misji wysłany zostaje poseł. Chociaż. chociaż możliwe, że jednak wyjaśnienie jest dość proste.
Sejm stanowi prawo. A nawet Prawo. I to prawo, to jest misja wyjątkowa, ciążąca, wyczerpująca. Przez to Prawa stanowienie posłowie pracować muszą do późnej nocy w sejmowego hotelu pokojach [casus Beger-Mojzesowicz-Lipiński], tudzież mozolić się na wyjazdowych sesjach, gdzie zamroczeni pracą jako chasydzi w tańcu unoszą się stóp kilka nad ziemię [zapytajcie ex-posła Wójcika].
Pojawiają się wraże a zapalczywe łzeelitowe i wykształciuchowe wypowiedzi aroganckie: a jakież to prawo stanowić mogła Muza Cnót Wszelakich Beger Renata, ekonomistka [wykształcenie średnie zawodowe, ale podobno wkrótce będzie wyższe, a potem i najwyższe], albo taki np. trener od piłki kopanej, wspomniany Wójcik dwojga imion Janusz Marek, czy elektromonter górnictwa, prawy i sprawiedliwy Tadeusz Madziarczyk? Odpór stanowczy dać należy wrogiemu układowi piętnując liberała [a kto wie, czy i nie libertyna] i w samo serce cios potężny wymierzając ogłosić wszem i wobec: Jak nie szata zdobi człowieka, tak i nie papier o jakości posła stanowi; duch, duch i przekonanie o słuszności walki o szczęśliwość człowieka pracującego miast i wsi. Duch walki o prawo. O prawo i sprawiedliwość, choć wcześniej raczej był to demokratyczny sojusz, czy wyborcza akcja, a nawet unia. Jak zwał, tak zwał, chodzi o prawe ludzi uszczęśliwianie. Coś musi jednak szwankować w doskonałym sejmu mechanizmie skoro tyle razy wykształciuchowy Trybunał orzeka, że posłowie za mocno po bandzie pojechali Prawo lekko bezprawnym stanowiąc.
Możliwe, że wyjaśnieniem mission impossible posłów jest drugie z określeń - parlamentarzysta. Parlamentarzysta, bo ma "parlać", znaczy mówić. Wychodziłoby, że poseł - czyli parlamentarzysta - ma służyć do parlania. Jeśli tak, to sprawa staje się od razu. jeszcze bardziej skomplikowana. Dlaczego? Drobny przykład ze skarbnicy producenta rolnego [średnie zawodowe]:
Jerzy Żyszkiewicz:
Panie Ministrze! Prosiłbym pana ministra, żeby jednak zwrócił pan na mnie uwagę.
Wychodzi na to, że parlanie posła nie na wszystkich robi wrażenie. Hańba, należałoby zakrzyknąć, minister [a więc, sięgając do źródłosłowu - minister z łaciny służący] olewa posła; służba olewa posła! A przecież poseł - razem z 459 pozostałymi - to sól polskiej ziemi, chłop z chłopa [chyba, że baba z baby] przywiany z mazowieckich równin, nadmorskich wydm, czy górskich hal by o przyszłości Najjaśniejszej i Odrodzonej - a teraz nawet powtórnie odzyskanej - Ojczyzny radzić. Cóż, w normalnym ustroju służba dostałaby w łeb i chodziła jak mechanizm w szwajcarskim zegarku, ale w polskim "chaosie tfurczym" służba się panoszy i nos zadziera.
Ale wróćmy do adrema - do czego służy poseł, czyli parlamentarzysta. Doszliśmy do tego, że może poseł służyć do parlania. Oczywiście, poseł ma parlać z sensem i ku chwale ojczyzny. A także ku chwale spraw lokalnych, ale ogólnych. Jak Szanowny Poseł Stanisław Zadora [średnie zawodowe, z wykształcenia poseł]
Stanisław Zadora
Ta katastrofa, która wydarzyła się u nas, na Górnym Śląsku, gdzie warunki geologiczne notorycznie winny utrzymywać wszystkich uczestników procesu żywotności obiektów budowlanych w niezbędnej wysokiej czujności w zakresie wyobraźni technicznej, musi dokonać pełnego remontu przywołanej przeze mnie wyobraźni technicznej w obszarze, za który organ nadzoru budowlanego ponosi odpowiedzialność.
Poseł, jako wybrany wybraniec narodu wybranego [Mickiewicz: Polska Chrystusem narodów] musi od czasu do czasu pojechać tekstem, który w pierwszej [i drugiej, i trzeciej] chwili może być nieabsorbowany przez umysł. Ważne, że poseł parla. Poseł parla w "wypowiedziach", "zapytaniach", "interpelacjach", "pytaniach" i "oświadczeniach". Posłowie parlają również między sobą posiadując w czasie posiedzeń komisji. Konstruktywnie parlają
Tadeusz Dębicki
Jak państwo wiecie, projektem przedmiotowej ustawy zajmowała się podkomisja. Pracowaliśmy nad tym trzy miesiące. W posiedzeniach podkomisji uczestniczyli przedstawiciele rządu oraz Biura Legislacyjnego Kancelarii Sejmu. Uzgodniliśmy wspólnie wszystkie szczegóły, a teraz pracę zaczynamy od nowa.
Nie da się ukryć, że wola reprezentantów narodu by stanowione Prawo było jak najlepsze jest nieposkromiona. Może to wymagać nawet kilku podejść, ale parlamentarzyści gotowi są ponieść najwyższą cenę. Dla dobra narodu, gotowi są wracać do żywotnych problemów po wielokroć. Oczywiście, Szanowny Poseł Tadeusz Dębicki [średnie zawodowe, rolnik] również. Posłowie-parlamentarzyści posłując parlają w sposób niezrównany o sprawach politycznych. Bo Sejm jest polityczny. Ale posłowie-parlamentarzyści potrafią się oderwać od ludzkich ułomności, od ograniczeń i sięgając nieledwie Parnasu cisną z całą mocą:
Lech Szymańczyk
Mam pytanie. Pan w części swojego exposé dotyczącej naprawy państwa użył takiego sformułowania "stół do brydża". Ten głos został wzmocniony przez przewodniczącego pana partii - też "stół do brydża" w odniesieniu do naprawy państwa. I wszystko byłoby w porządku, uważałem, że to jest jakaś retoryka. Natomiast pan Giertych, nawiązując do tego sformułowania "stół do brydża" odniósł się do "okrągłego stołu". Panie premierze, mam pytanie: Czy ten "stół do brydża" to jest "okrągły stół", o którym mówił pan Giertych przy naprawie państwa.
Szanowny Pan Poseł wie co mówi - wszak jest politologiem [średnie zawodowe].
Posłowie, Szanowni posłowie-parlamentarzyści w swej nieograniczonej wiedzy sięgają i gór szczytów i głębi oceanów; no, przynajmniej mórz.
Danuta Hojarska [była, oj, była taka...]
Panie ministrze, trzeba by było też zastanowić się, jakie są zasoby morza, jeśli chodzi o dorsza. Nasi naukowcy - którzy, z całym szacunkiem, powinni mieć już podziękowane - twierdzą, że dorsza nie ma. Rybacy twierdzą co innego - łowiąc, widzą, jak te zasoby wyglądają.
Wypowiedź Szanownej Pani Poseł ukazuje jak wielkie spustoszenia uczyniła zgniła ideologia komunistyczna w umysłach niby światłych naukowców, skoro technik rolnik [czyli średnie zawodowe] musi ich pouczać. Uzmysławia nam to jak wiele do zdziałania ma MinEd pod światłym przewodem [PO, czy p.o.?] Ministerki.
Trzeba przyznać, że Szanowna Pani ex-Poseł, choć potrafiła uderzyć na odlew po naukowym układzie splątanym w szarej sieci, kryjącym przed narodem nieprzebrane pokłady zasobów dorsza, ukazywała nam również inne swoje oblicze. Litościwe oblicze. I udowadniała, że nawet najstraszniejsza prawda, najokrutniejsza wiedza nie zostanie jej wyrwana; nie wyjawi jej; nigdy; pewnie zabierze do grobu:
Szanowni Państwo! Byłam dwadzieścia lat w PSL-u, na pewno o tym wiecie. Dla siebie jednak zostawię opinię - nie będę w Sejmie o tym mówiła - dlaczego odeszłam.
Przyglądając się pracy parlamentarzystów - a możemy pracę ową oceniać poprzez np. liczbę wypowiedzi, pytań, zapytań, etc. - dojść możemy do wniosku, że dzielą się owi na dwie, jakżeż cudownie uzupełniające się grupy: pierwsza to złotouści mówcy, których wystąpień nikt nie zliczy; którzy ze swadą i polotem wypowiedzą się na każdy temat; druga grupa jest nieco inna - to ludzie o bezprzykładnym wyczuciu czasu i stylu, koncentrujący się na sprawach najważniejszych, do rozwiązania których szykują się, zbierają w sobie siły by wreszcie jak Zeus Gromowładny uderzyć: celnie, strasznie, ale Sprawiedliwie; są w stanie uderzyć raz, ale jakiż kunszt w tym uderzeniu, jaka poezja w treści, głębia myśli. Ach, cóż się rozwodzić. Pierwszy przykład z minionej kadencji brzegu: Poseł, Szanowna Pani Poseł Maria Zbyrowska [średnie zawodowe, ekonomistka] w swej jedynej wypowiedzi "razi, gromi i drwi":
Pani Marszałek! Wysoka Izbo! Mam trzy pytania. Czy zblokowane listy zobowiązują partię lub komitety wyborcze do tworzenia koalicji powyborczych? Czy w przypadku blokowania list w gminach wiejskich obowiązuje próg 5%? Czy osoby karane mogą kandydować na wójtów, burmistrzów, prezydentów miast i radnych? Czy ustawa jest zgodna z konstytucją? Dziękuję za uwagę.
Trzy pytania [właściwie cztery, ale cóż się czepiać]. Przemyślane, doskonale dramaturgicznie skomponowane, precyzyjne - cięcie chirurgicznego skalpela nie jest tak doskonałe. I niech ktoś powie, że wydawane tysiącami pieniądze na utrzymanie biur, na poselskie, skromne uposażenie idą na marne; że nie warto czekać. A warto było lata czekać by usłyszeć Szanowną Panią Poseł w akcji. Raz.
A teraz na serio. Do czego służy poseł-parlamentarzysta? Do niczego. A skoro posłowie-parlamentarzyści są reprezentantami narodu, to do czego jest taki naród?
Posłowie-parlamentarzyści są tacy i tylko tacy jaki jest naród, który ich wybiera. W swej masie polski poseł, polski parlamentarzysta nadaje się do podnoszenia rączek w czasie głosowania "jak mu wódz przykazał", mówienia "jak mu wódz przykazał", stanowienia prawa "jak mu wódz przykazał". Ma być "jak mu wódz przykazał" i choć znaleźć można chlubne wyjątki, to obraz całości jest przejmująco ponury. Polski poseł jest do doopy i do doopy niepodobny.
Żebyśmy się zrozumieli - nie mam pretensji, że posłowie są jacy są. Tak jak nie mam pretensji, że po zimie następuje wiosna, a latem czasami zdarza się grad niszczący maski samochodów. C'est la vie.
Nie mam również pretensji, że ludzie, którzy wybrali 460 posłów [i 100 senatorów, tudzież prezydenta] nie są lepsi od swych reprezentantów. Ot, priwislańska przypadłość.
Mam pretensję do siebie, że wciąż wierzę, że może być jednak lepiej, choć ciągle jest "lepiej nie mówić".
Paweł Sieger
Z pewnym rozbawieniem obserwuję egzegetyczny cyrk uprawiany na wyścigi przez dziennikarzy i publicystów, polityków oraz rozmaitych specjalistów, czyli wszelkiej maści kapłanów-odklinaczy rzeczywistości. Czy ruch rzęsy premiera oznacza, że koalicja jest zagrożona, subtelnie a ledwie dostrzegalnie zawinięty mankiecik oznacza, że ktoś się musi bać, a może niezborność językowa szefa Partii jest tylko przemyślaną taktyką usypiania czujności; i znów: czy taki kolo przejdzie z partii do Partii, będą wybory, czy nie, koalicja trzeszczy w szwach, czy jest właśnie skuteczniej cementowana... a w redakcjach szał poszukiwania wyjaśnień, czytanie między wierszami wypowiedzi źle i jeszcze gorzej poinformowanych; a Partia wciąż ogłasza: sukces, sukces, sukces, a zawistnicy nierządnicy [od: nie-rządzić] larum podnosząc krzyczą: klęska, hańba, wstyd.
Niby rozmaite forumy jako trup pod Verdun zasłane są komentarzami, wpisami, opiniami i złorzeczeniami, niby artykułów opisujących, objaśniających i wieszczących każdego dnia pojawiają się setki, czy wręcz tysiące, co sugerowałoby, że ludziska niczym innym się nie przejmują tylko "kto z kim i dlaczego, albo dla-czego", "kto komu i co, albo w co", że naród jak jeden mąż [albo inna żona] nad losami ojczyzny ukochanej - co to ją Pan raczył wrócić - łzy krokodyle leją, albo pieśni i modły dziękczynne zanoszą. A w rzeczywistości panuje powszechna zlewka.
To co się dzieje ludziska mają w bardzo dystalnym odcinku przewodu pokarmowego. Tak jest, tak było i tak będzie. Zawsze i wszędzie. Czasami ponarzekają, przeklną pod nosem, komuś pięścią wygrożą, ale generalnie zwis total. Ludziska chcą kałdun napełnić, z żoną się ten tego [czasem także swoją], z kumplami pójść na piwo, albo samemu z lustrem czterdzieści wolt zaliczyć i żeby większość sąsiadów nie miała broń boże więcej niż oni. I tyle.
Posłuchałem sobie kiedyś audycji w Radiu Vatera T., w której ktoś [nie wiem kto, bo początek przegapiłem] opowiadał o wojnie toczącej się o rząd dusz nadwiślańskich - z jednej strony podłe i liberalne, niepolskie i niekatolickie badziewie wydawane w milionach egzemplarzy tygodniowo, z drugiej okopowo-świętotrójczane prawie że samizdaty diecezjalne, parafialne i kilka ogólnodystryktowych. Niemcy, Żydzi [żydzi?], a pewnie i Czukcze, a z drugiej Polak i katolik. Nieźle. I jakoś tak przypadkiem wpadły mi w ręce wyniki badań widowni i słuchaczy Mediów Vatera T. - porażka, porażka przy której klęska armii marszałka von Paulusa pod Stalingradem to mały pikuś. Chociaż... Chociaż, gdy zda sobie sprawę człowiek, co wygadują i wyprawiają lepiej [podobno] wykształceni odbiorcy czukczowych mediów, to ogarnia zwątpienie. Niby z jednej strony nieokrzesana robotnica, czy niechlujny gumoprostowacz, a z drugiej kadry z tytułami, biznesmensche ze znajomością języków, i kobiety wyzwolone o otwartych horyzontach [choć, jak pokazały ciekawe przypadki murzynka Bambo bardziej niż o otwartych horyzontach należałoby mówić o rozwartym czymś innym, a jeśli chodzi o wyzwolenie, to raczej wyzwolenie od myślenia, ale...], a więc niby dwa różne światy, ale po zastanowieniu dochodzi człek do wniosku, że poza kaską na koncie i częstotliwością zmieniania bielizny, ludzi tych niewiele różni.
Komu więc potrzebni są kapłani-odklinacze? Otóż.... wszystkim. Jedni udają, że rozumieją, polemizują, analizują, że wiedzę chłoną niczym gąbka, a drudzy potrzebują wroga, bo życie bez jasno zdefiniowanego wroga niewiele może przyjemności przynieść [a poza tym, ci niby lepsi, ładniejsi i pachnący, tak naprawdę są gorsi, bo od korzeni wiary i tradycji ojców oderwani, boga w sercu nie mając tylko za złotym cielcem i przypadkową kopulacją się uganiają].
Wychodzi więc na to, że wszystko jest w najlepszym porządku - każdy dostaje takie mikroelementy, które mu do życia są potrzebne. A kapłani-odklinacze sączą prawdy objawione, myśli wiekopomne, cytują [sami siebie], wspominają [też raczej siebie], chwalą [też siebie] i ganią [zawsze innych]; rodząc kolejne rzesze i tabuny fraz, zwrotów, zdań i słów dopieszczają siebie, dopieszczają swój real, dopieszczają rozmówcę, by i on - po dopieszczeniu siebie - ich dopieścił, obruszają się, gdy złe a nienawistne słowo usłyszą, gdy zdanie niepochlebne przeczytają. I nigdy, albo prawie nigdy refleksja w mózgowych ich zwojach nie zakwitnie, refleksja, że tyle razy wszystko co z siebie po trudnym i skomplikowanym procesie trawienia wydalili miało się do zdarzeń świata tego jak rzucanie gnojem do tarczy antyrakietowej.
Moje rozbawienie jest smutnym, przez łzy rozbawieniem człowieka bezsilnego. Bo cóż zrobić, gdy kolejny tabun odklinaczy przewala się przez media jak pancerne zagony obywatela Chełmna niejakiego Heinza Guderiana przez Europę? Usiąść i zapłakać. A potem machnąć na wszystko ręką i śmiać się ile wlezie - bo śmiech to zdrowie, a to jedyne czego człowiek potrzebuje, by jako tako dociągnąć do przypisanego mu M-1 na Powązkach, czy innym Bródnie.
Paweł Sieger
Idzie drogą kurcze blade pcha wózek z dobytkiem
Wyrzucono je z kurnika bo chore i brzydkie
Ledwo idzie kurcze blade wygląd ma mizerny
Do lecznicy się dowlokło legło na portierni
Tylko patrzeć aż niebawem wyciągnie kopyta
A gdzie twoje skierowanie dyżurny się pyta
Wnet na nosze je złożyli i nieśli po piętrach
Do znanego specjalisty doktora Jastrzębia
Coś dolega pyta Jastrząb nabijając fajkę
Wciąż mi kurcze odpowiada odbija się jajkiem
Niechaj pacjent się rozbiera zaraz coś poradzę
Oskubane kurcze blade stanęło na wadze
Blade jakieś anemiczne stoi ledwo dyszy
Musisz kurcze się opalić już receptę pisze
Nacieranie majerankiem polewanie winem
Dużo miodu szczyptę soli kostkę margaryny
Wkrótce kurcze od doktora nieśli wyleczone
To już nie jest kurcze blade lecz kurcze pieczone
Ukochana, Odrodzona i Najjaśniejsza Rzeczpospolita dba o swych obywateli. To fakt bezsprzeczny, a nawet niezaprzeczalny. I oczywista oczywistość. Z uznaniem należy stwierdzić, że na pierwszej linii troskliwej walki o powszechną szczęśliwość i ustrój sprawiedliwości społecznej - niewątpliwie, cierpliwie, społecznie sprawiedliwie i bezkompromisowi - stoją najlepsi z najlepszych, giganci intelektu, moralne wzorce, czyli wybrańcy narodu wybranego. Posłowie i senatorowie et hoc genus omne okazjonalni.
Pomimo żenujących i urągających poczuciu przyzwoitości zasiłków zwanych dietami poselskimi i senatorskimi, toczą swój heroiczny bój wystawieni na ataki podłych gadzin zasłaniających się dziennikarskimi legitymacjami.
Niestety, obrońców jest tylko 560, więc nie wszystkim mogą się zajmować [co grozi Ukochanej Ojczyźnie jakimiś Termopilami, czy innymi, gdzie rozdziobią kruki, wrony]. Dlatego chciałbym wspomóc ów wysiłek przedstawicieli chłopów, robotników i inteligencji pracującej miast i wsi podpowiadając małe co-nieco.
Polską zmorą - choć nie tak ohydną hydrą jak występująca w bezkresnej przyrodzie matuszki Rossiji - jest alkoholizm, a szczególnie jego nad wyraz potworny przejaw, czyli jazda na podwójnym gazie. Troskliwi obrońcy cnót i moralności oraz bezpieczeństwa osobistego - o które przecież żaden z nas nie jest w stanie samodzielnie zadbać - wprowadzili zapis karzący nietrzeźwego kierowcę [>0,2‰] konfiskatą prawa jazdy i innymi, mniej lub bardziej surowymi, sankcjami. Osobiście postulowałbym rozstrzeliwanie na miejscu, ale chyba w brukselskim komitecie centralnym nie zaakceptowano by [jeszcze] tego rozwiązania.
Słusznie zauważyli parlamentarni herosi, że pijany to śmierć na iluś tam kółkach. Ale oto przeglądając policyjne statystyki, odkryłem, że to nie nietrzeźwi są odpowiedzialni za większość wypadków i ofiar. To ci, którym do podeszwy cegła przyrosła okaleczają i mordują największą liczbę potulnych podatników i przyszłych potulnych podatników.
W tym miejscu muszę złożyć przed egzekutywą samokrytykę, gdyż i ja pozwalam sobie czasami wdepnąć, co ostatnio kosztowało mnie kilka punktów i - w przeliczeniu - trzy kartony papierosów.
Oficjalne statystyki podają, że najczęstszą przyczyną wypadków [ponad 30%] jest niedostosowanie prędkości do warunków [co przekłada się na prawie 50% pogrzebów]. A więc nie alkohol jest najgroźniejszy, bo dwa i pół razy groźniejsza jest zbyt szybka jazda.
Dlatego postuluję i wzywam:
każdego kto przekracza prędkość traktować z całą surowością. Skoro za 0,21? można stracić prawo jazdy, to tym bardziej za 51 km/h w terenie zabudowanym karać, karać, po trzykroć karać. A karą - bez oglądania się na komitet centralny - musi być rozstrzeliwanie. Nie tylko wyeliminujemy grasujących po drogach ukochanej, społecznej ojczyzny bezwzględnych morderców, ale - co nawet ważniejsze - zapewnimy policji tak cierpiącej z powodu ograniczania budżetu darmowe treningi strzeleckie.
Proponuję:
za przekroczenie prędkości do 10 km/h - przestrzelenie lewego kolana, do 20 km/h - obu, a powyżej strzał w potylicę. Ukochana ojczyzna robotników, chłopów i zasuwających inteligentów pozbędzie się wrażego elementu dywersyjnego działającego na szkodę budżetu [bo przecież rozjechany podatnik, to ogromna strata dla finansów państwa, a jeszcze i zasiłek pogrzebowy trzeba wypłacić]. I jeszcze całą rodzinę takiego wiarołomnego pirata drogowego obciążyć grzywną - nie pilnowali synusia, tatusia, czy teściowej to niech płacą.
Że pomysł dość głupawy? I owszem. Ale nie tak chory jak karanie za coś czego się nie zrobiło. Ale w państwie omnipotentnym, żeby nie powiedzieć totalitarnym, nie takie głupoty przechodzą.
A teraz inna statystyka. Od czasu do czasu organizowane są drogowe łapanki, w których policja sprawdza tysiące kierowców wyłapując nietrzeźwych. Ostatnio w Małopolsce w takiej akcji skontrolowano kilkuset kierowców, z których kilkudziesięciu, czyli kilka % było pod wpływem. W tym czasie po drogach Ojczyzny poruszało się circa about 2.000.000 kierowców co oznacza, że jakieś 200.000 jechało na podwójnym gazie. I dojechali!
Bo prawdziwy problem nie w tym tkwi, że ludzie jeżdżą po alkoholu, ale, że kary za spowodowanie wypadku są niezbyt dolegliwe. Jeśli pijany kierowca autobusu wjedzie pod pociąg zabijając nawet wszystkich pasażerów, to i tak nie dostanie do odsiedzenia więcej niż 12 lat, a po 6-7 wyjdzie za dobre sprawowanie. Sprawa o odszkodowanie też będzie się ciągnąć, a zasądzone w końcu kwoty nie będą zbyt duże.
Może więc trochę inaczej? Spowodowałeś wypadek - płać gigantyczne odszkodowanie, takie, które uziemi do końca życia; zabiłeś kogoś wyjeżdżając bez rozglądania się z podporządkowanej, źle oceniłeś odległość wyprzedzając, czy wszedłeś w zakręt zdecydowanie za szybko - z definicji minimum 25 lat. Bo nie wolno karać za głupotę - gdyby tak miało być, to okolice kawiarni "Czytelnika" przy ul. Wiejskiej szybciutko by się wyludniły. Karać można tylko za skutki. Nie karze się mężczyzn za gwałt [mają czym], kucharza za ciężkie uszkodzenie z użyciem niebezpiecznego narzędzia [tu nóż do sera, tu do filetowania, a tu do krwistej wołowiny], czy budowlańca za ciężkie uszkodzenie [w końcu niejaki Kot udowodnił, że we wprawnych rączkach młotek to dość niebezpieczne narzędzie], itd., a nawet itp. To dlaczego karać akurat za jazdę pod wpływem? A jeszcze pamiętajmy o nietrzeźwych pieszych sprawcach wypadków.
Albo więc obowiązuje zasada volenti non fit iniuria, albo trzeba być konsekwentnym, co oznacza dotkliwsze karanie za przekraczanie prędkości niż za jazdę po alkoholu i karanie każdego nietrzeźwego w parku, na chodniku, czy klatce schodowej - w końcu istnieje duża szansa, że niedopity wybierze się do sklepu po drugiej stronie ulicy i spowoduje wypadek.
Boże! Mam nadzieję, że towarzysze z okolic "Czytelnika" aluzju panjali… Bo inaczej, rzeczywiście zaczną rozstrzeliwać, albo [przynajmniej] prawko zabierać za 1 km/h powyżej normy.
Paweł Sieger
Pamiętam, jeszcze na studiach, miałem przyjemność pobierać nauki u prof. Andrzeja Skowrona w Zakładzie Logiki Matematycznej. Dla studenta archeologii kontakt z twardą dziedziną wiedzy, gdzie niezbyt wiele jest miejsca na interpretacje i różne wydaje mi się, wydaje ci się, było doświadczeniem niesamowitym. Na początku nieco bolesnym, ale potem bardzo inspirującym. Pamiętam - spośród wielu "prawd wiary" - szczególnie jedną: żeby dyskutować, najpierw trzeba uwspólnić język. Przekładając na nasze oznacza to ni mniej ni więcej tylko tyle, że jak mówimy "słoń" to wszyscy rozmówcy muszą mieć na myśli słonia, a nie krzesło. I wszyscy posługują się tymi samymi zasadami tworzenia zdań. Dlaczego o tym wspominam? Otóż logika jest cudowna. Logika jest cudownie "a-" - jest a-ideologiczna, jest a-polityczna, jest a-religijna, jest a-seksualna. Co prawda w przyrodzie występuje takie zwierzę jak "logika kobieca", ale w przyrodzie występuje wiele różnych bytów, w tym również takie, które na pierwszy rzut oka nie powinny wyjść ze stanu larwalnego, a mimo to trwają. Np. białozębny prime-minister, czy Jarosław K.
Teraz wyjaśnienie tytułu. Otóż, w przeciwieństwie do białozębnego pijarowego prime-ministra, Jarosław K. jest szczery do bólu. Przyjdzie czas i ochoto to zajmę się bredzeniami prime-ministra, teraz jednak - zafascynowany pewną frazą, która wydobyła się z ust Jarosława K. - postanowiłem podzielić się swym dlań uwielbieniem.
Owoż inkryminowany osobnik - po głosowaniu o tym czy bulić kasę na tzw. partie polityczne, czy nie, gdy wynik owego głosowania okazał się być mocno niekorzystnym dla prime-ministrowego ugrupowania et consortes - raczył powiedzieć: "dobrze się stało, albo finansowanie z budżetu, albo korupcja na wielką skalę". Przypomniała mi się wtedy sytuacja restauratorów starówkowych z początku lat dziewięćdziesiątych, którzy od różnych grup samopomocy z siedzibą w Wołominie, czy innym Pruszkowie, otrzymywali propozycję: płać, albo cię wyp… Jarosław K. powiedział mniej więcej to samo, tylko nie do starówkowych restauratorów, ale do całego "narodu" - płacić, albo was wyp… Owo wyp…, generalnie, ma wyglądać następująco: jeśli nie chcecie bulić rekieterowego haraczu to my będziemy brali ile wlezie. Bo czyż słowa, że: "dobrze się stało, albo finansowanie z budżetu, albo korupcja na wielką skalę" nie oznaczają, że dzięki finansowaniu tzw. partii korupcja będzie, ale na trochę mniejszą skalę? Dokładnie tyle.
Tym jednym zdaniem Jarosław K. powiedział "narodowi" [parafrazując Orwella]: wszyscy uczestniczą w dymaniu, ale jedni dymają, a drudzy są dymani. Czyli, że zasadniczo "naród" służy do dymania. Oczywiście, nie jest to żadne novum, ale - szczególnie w ustach Jarosława K. - mówienie o dymaniu musi być traktowane bardzo poważnie. Bo frustracje i złoto-gówniane myśli bezżennych Führerów muszą być traktowane poważnie. Zawsze. Oczywiście, jest kwestia skali - jeden puści z dymem pół Europy i kilka przyległości, drugi oddział szpitalny. Ale ofiary zawsze są.
Dlaczego więc jestem fanem? Bo ówże osobnik mówi co myśli. I to totalnie. Zero ściemy jak w przypadku prime-ministra, zasuwającego farmazonami pod publikę. Jarosław K. jest szczery do bólu. I znów parafrazując - ale nie Orwella - można powiedzieć: spytaj Jarosława K., on ci prawdę powie, spytaj Jarosłwa K., on ci wskaże drogę. Ale to będzie strasznie chójowa wycieczka, a prawda będzie mocno bolesna. Szczególnie w dystalnym odcinku przewodu pokarmowego może się mocno odbić czkawką.
A najwspanialsze jest to, że "naród" kupuje to wszystko. I bredzenia pijarowe prime-ministra i dymanie, i totalitarną, narodowo-socjalistyczno-katolicką egzegezę Jarosława K. i poproszą o więcej. I jak tu nie być fanem gościa, który mówi, że załaduje w kakao, a ładowany, choćby i heteroseksualny, powie - i još jedan put molim te!
Paweł Sieger
Dawno, dawno temu, za niedźwiedzimi murami i bratnimi sojuszami istniało sobie coś na kształt państwa, w którym lud zasuwający na roli, przy tokarko-obrabiarce i szkolnej tablicy sprawował władzę. Lud ów spośród siebie miał wybieranych najlepszych ratajów, suwnicowych i tablicowych - oraz inszy aktiv - by w imieniu owego spijali szampanskoje igristoje zagryzając rybimi jajkami. Żartom i śmiechom nie byłoby końca, gdyby się nie okazało, że wraże elementy skutecznie rozmontowały siódmą, czy dziesiątą gospodarkę świata całego. Larum się w nibypaństwie podniosło okrutne, ktoś łajnem rzucił w okno funkcyjnego siewcy, czy innego gumoprostowacza, ale od owych zbożnych zabiegów słodkości, orzechów, ni jakiejś padliny w punktach wydawania kalorii nie przybywało. Świadom swych praw i obowiązków aktiv władzę w imieniu ludu sprawujący doszedł do wniosku - oj, była to droga żmudna, trudna, pełna niebezpieczeństw, zdradliwych meandrów i bagiennych wtop, istna droga przez mękę - że "tsza z tym i owym cosik zdjełat'". Jak aktiv postanowił tak i uczynił. Tym i owym zajęli się spece od Cyryla i jego metod a resztę zagospodarował pewien bardzo wygłodzony wilk. Chociaż, lepiej powiedzieć, że był to raczej wilczek. A nawet Wilczek. Ówże knecht troszku siłą zaciągnięty do służby dla szczęścia wszelakiego ludu pracującego zaproponował by nieco z miłością bliźniego odpuścić wprowadzając kilka reguł z bliskiego owemu Wilczkowi świata psowatych - się znaczy "wilk wilkowi człowiekiem, albo jakoś tak". Ponieważ był to jednocześnie czas gdy za miedzą inny primus inter pares zaczął kombinować co zrobić bo mu się biznes finansowo rozjeżdża [a że chłopak cień okrutny i ciężki na Lagerführerów w zaprzyjaźnionych blokach rzucał], więc postanowiono zaryzykować i w imię miłości spawacza narzędziowego eksperyment ograniczania miłości bliźniego uskutecznić. Jakież zdziwienie zapanowało w całym wesołym bloku, gdy okazało się, że większość mieszkańców nibypaństwa, którzy szampanskoje igristoje nie spijali a i rybich jaj nie wciągali, rzucili się z sofami, narożnikami, czy inszymi deskami do prasowania na ulicę i dalej geszeft zaczęli uskuteczniać. I cała zabawa w Konzentrationslager się rypła, szczególnie gdy i niedźwiedziowy mur szlag jasny trafił.
Tak mógłby wyglądać skrócony, "bajkowy" opis końcówki historii "najweselszego bloku w obozie socjalistycznym', czyli tzw. peerelu, gdyby nie to, że . że nie ma się z czego śmiać. W 1988 roku w "państwie socjalistycznym zapierniczającego od blasku do zmierzchu ludu", ministrem od biznesu został człowiek, który miał o owym biznesie niejakie pojęcie [i to było istotne novum w dziejach tego i inszych nibypaństw] oraz zaproponował by ustanowić ustawową ustawę: co nie zakazane, to dozwolone. Drobne wyjątki jako to zakaz handełe radioaktywnymi jądrami, czy inszymi stingerami tylko potwierdzały ogólną zasadę - róbta w geszefcie co chceta. Po kilkudziesięciu latach okupowania wybranego narodu przez niezbyt wybranych "reprezentantów" nastąpił "wybuch wolności" i zapanował kapitalizm.
I doopa wielka się stała.
Niestety, kapitalizm ówże miał mieć twarz ludzką w przeciwieństwie do minionego, nieludzkiego systemu. Choć jak twierdził pewien profesor i "ekonomista" - robiący swego czasu w doradzaniu ekonomicznym śmiesznie panującego Prezydenta - miał twarz zgoła wilczą. Prawda jednak była i jest zupełnie inna - onże kapitalizm i wolność gospodarcza z nim bezpośrednio związana - mimo niezłych początków - jakoś nie przebiły się trwale nie tylko do świadomości powszechnej, ale i do świadomości person za pro-kapitalistyczne i pro-wolnościowe uchodzących. Chociaż może i do głów tych drugich się przebiła, ale owi robienie w mętnej wodzie wybrali.
W efekcie mamy sytuację, gdy w "administracji" kapitalistycznego państwa społecznej gospodarki rynkowej pracuje pięć razy więcej osób, niż w czasach omnipotentnego, milicyjnego, totalitarnego i socjalistycznego "nibypaństwa bloku wschodniego". A pamiętając, że zatrudnienie jednego urzędasa oznacza pojawienie się na rynku pięciu bezrobotnych możemy zadać sobie pytanie [przewrotne?] - jak wyglądałaby gospodarka "odrodzonej i najjaśniejszej III Rzeczypospolitej narodu wybranego", gdyby przy wszystkich zmianach pozostawić socjalistyczną [w liczbie] administrację i [niesocjalistyczną w treści] ustawę socjalistycznego Wilczka. Pomorzyć, oj - pomarzyć.
Oczywiście, zaraz pojawią się sfory bardzo powolnych myślicieli, którzy udowadniać zaczną - i w tym trudzie nie poprzestaną - że większa liczba zadań, że konieczność dostosowywania się do, potrzeba zmieniania tego co spieprzyli poprzednicy, że w nowoczesnym państwie, którego rolą jest troska, dbałość i robienie każdemu laski, itd., a nawet itp. Obwiołslji, prym wieść będą w owej sfory ganianiu rozmaici funkcyjni, czy też inni funkcjonariusze na etatach "dziennikarskich" oraz cała banda pożytecznych idiotów.
A efekt owego nieprawdopodobnego zabiegu łączenia wody z ogniem byłby mniej więcej taki, że na bruku wylądowałoby ponad 300.000 darmozjadów [słownie: trzysta tysięcy, czyli np. takie całe Katowitz, Radom, czy jedna trzecia innego Litzmanstadt], darmozjadów, których jedynym celem działania jest udowadnianie, że są potrzebni. Że są nie tylko niepotrzebni, ale wręcz szkodliwi - tego, oczywiście, nie widzą.
Widzą to, i również "oczywiście" ci, którzy im fuchy i fuszki oferują i zapewniają - ale, przecież, budowanie elektoratu rządzi się bardzo swoistymi prawami. Żyjemy w państwie, w którym partie socjalistyczne [międzynarodowe SLD i kato-narodowe PiS] obniżają podatki a partia liberalna i wolnorynkowa [Pognębić Obywatela] podnosi podatki. Jest to objaw pewnej aberracji intelektualnej, ale jakie społeczeństwo tacy reprezentanci. Ale, przecież, fakt, że reprezentanci narodu wybranego rezydują przy ulicy Wiejskiej [nomen omen] wiele wyjaśnia - bo gdzież trzymać buraki..
Przywrócenie "ustawy Wilczka" skończyłoby erę zgód, urzędniczej samowoli, pozwoleń i koncesji, z których żyje rozmaita klientela tzw. partyj. Byłoby to jakieś- takieś minimalne minimum. Przy okazji - zupełnie chcący-niechcący - wytrąciłoby z rąk "reprezentantów narodu" narzędzia do tego narodu ekonomicznego zniewalania. Oczywiście, ani "ustawa Wilczka", ani system, w czasach którego powstawała nie były optymalnymi, ale patrząc z perspektywy ponad dwudziestu lat "budowania społeczeństwa obywatelskiego w społecznej gospodarce wolnorynkowej państwa prawa" należy uznać, że byłoby krokiem w dobrym, bardzo dobrym kierunku. I - paradoksalnie - niewątpliwie służyłaby budowaniu społeczeństwa wolnych ludzi. A mniej patetycznie - byłoby ekonomicznie "zasadna". Bo "ustawa Wilczka" była troszku kontrrewolucyjna, czyli nastawiona na przywrócenie odrobiny normalności, zaś "radosna tfurczość legislatywy" od 1989/ 1991 - w efekcie - promowała geszeft [wiele trzeba zmienić by wszystko pozostało po staremu! - jak mawiali starożytni Czukcze].
Niestety - widmo już nie krąży nad Europą. Owo widmo zawłaszczyło nasz kontynent bardzo skutecznie i totalnie. Za prawicowców uchodzą obrońcy związkowców zawodowych, miłośnicy "narodowej gospodarki", subsydiowania, wspierania, regulowania, państwowego opiekowania się, państwowego dbania, kolektywnych decyzji, społecznych rozwiązań, etc., a nawet itp.
Dlatego nie mam żadnych złudzeń, że coś się zmieni na dobre lub choćby tylko na trochę lepsze. Będzie jeszcze tragikomiczniej. I tylko czekać, gdy patronem "prawicy" zostanie Trocki, albo inna Róża Luksemburg [jak łatwo, przyjemnie i dochodowo jest troszczyć się o innych za nieswoje; ale ku chwale ojczyzny i w imię Boga.]. Już nieomalże świętym obwołany został [oczywiście zamordowany!] prezydencko-profesorski specjalista od praw przędziarki, spawacza i niedopieszczonego docenta.
A za chwilę potop, gradobicie, rak szyjki macicy i - w trudzie i znoju - budowa czegokolwiek ze zniszczeń. Ale to już po takiej pięknej katastrofie.
I czyż Majowie nie mieli racji wieszcząc koniec świata w 2012, tuż po kolejnych wiekopomnych wyborach czynionych przez priwislanskich Czukczów? Mieli! Chłopaki - się znaczy te Maje - tylko zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że ów koniec wszystkiego zacznie się właśnie nad ściekiem Vistula River zwanym.
Paweł Sieger
Copyright © 2011 Paweł Sieger - siegersraum.com
Created by: IT-LOGIC
Strona używa cookies (ciasteczek). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.